30.12.2006 - Wizyta w Zoo

29.12.2006 – Dzień trzeci... kolejne wrażenia


Od trzech dni prubujemy wymienić pieniądze i okazuje się to wielkim problemem. Niestety wszyscy mamy przy sobie gotówkę i to w obcej walucie. Gdzieniegdzie można znaleść kantor, w którym wymieniają tylko peso argentyńskie na dolary i odwrotnie. Kantor wymieniający inne waluty (ale też nie więcej niż 10 różnych) znaleźliśmy po 3 dniach 8 stacji metra dalej. Kolejka do kantoru jest olbrzymia. W środku są trzy okienka: w okienku numer 1 i 2 oddaje się pieniądze, które chcemy wymienić i dostajemy kwitek, na podstawie którego otrzymujemy walutę docelową w okienku numer 3 do którego znów ustawia się kolejka i w którym pracuje pan... z okienka numer 2, w którym przed chwilą byliśmy. Całość odbywa się w napiętej atmosferze, z ochroną, która pomaga ustwić się w kolejce i instruuje kto za kim stoi. Wymiana walut odbywa się tylko na podstawie ważnego paszportu; Do tego w kantorze tym można zamienić obce waluty na peso argentyńskie, ale nie odwrotnie (!), a akurat potrzebowaliśmy jedno i drugie.
Jeśli ktoś jest wychowany w Szczecinie, gdzie kantorów jest więcej niż czegokolwiek... no może w drugiej kolejności po aptekach i gdzie niektóre waluty wymienia nawet pani sprzedawczyni w osiedlowym warzywniaku, trudno jest się przyzwyczaić do tego rodzaju traktowania problemu wymiany walut.

Dzisiaj temparatura w Buenos Aires przekroczyła 36ºC i to przy bardzo wysokiej wilgotności powietrza... Teraz jest 23.00 i nadal nie bardzo można wyjść na zewnątrz. Strasznie, strasznie... dobrze, że mamy klimatyzację w mieszkaniu.

Jedzenie sprzedawane jest w Argentynie w znacznie większych porcjach niż w Chile... a w Chile porcje już są olbrzymie:) Oto zdjęcie kotleta schabowego zamówionego w jednej z normalnych resteuracji w Buenos Aires. Ma on wielkość mniej więcej 5 – 6 polskich kotletów schabowych i kosztował 14 złotych. Kotlet podawany jest „po neapolitańsku” – pokryty jest warstwą szynki, sera i sosu pomidorowego:

28.12.2006 - Dzień drugi w Buenos Aires



Dzisiaj byliśmy w centrum miasta, zobaczyć zabytki miejskie. Główny plac miasta nosi nazwę „Plaza de Mayo” i znajduje się przy nim Pałac Prezydencki o nazwie „Casa Rosada” („Różowy Dom”... taki amerykański „Biały Dom”... tylko różowy) – faktycznie cała budowla pomalowana jest na różowo. Stało się to za sprawą jednego z byłych prezydentów Argentyny – Sarmientiego – który w roku 1873 postanowił pomalować swą siedzibę na różowo na znak porozumienia dwóch ugrupowań politycznych: „federales”, których kolorem był czerwony i „unitarios”, których reprezentował kolor biały.

Sam plac „Majowy” jest najbardziej historycznym miejscem w Buenos Aires. Najważniejsze wydarzenia w historii Argentyny odbyły się właśnie na tym placu: Rewolucja Majowa w roku 1810 (uzyskanie niepodległości), ogłoszenie konstytucji w roku 1860, spowodowana pogłębiającym się kryzysem ekonomicznym wielka demonstracja w roku 2001, która spowodowała podanie się do dymisji ówczesnego prezydenta Fernando de la Rúa. W każdy czwartek na placu zbierają się matki protestujące i opłakujące ich dzieci, które „zaginęły” w trakcie dyktatury wojskowej z lat 1976 – 1983.
Po prawej stronie placu (patrząc od strony pałacu prezydenckiego) znajduje się katedra miejska „Catedral Metropolitana”, w której znajdują się szczątki generała José de San Martín. Był on jedną z najbardziej znaczących postaci w historii kraju, jednego z głównych kolonizatorów „nowego lądu”.

Po dwóch dniach spędzonych w Buenos Aires moje pierwsze wrażenie - to znaczy -że miasto jest chaotyczne i niezadbane, ale w ten uroczy sposób – papierek tu, papierek tam... więc to wrażenie przekształca się powoli w inne, a minaowicie, że Buenos Aires jest poprostu brudne! Wszędzie coś leży, nikt tego nie sprząta; chodniki nawet w centrum turystycznym dziurawe (a w takich miejscach zreguły dba się bardziej o wszystko); latarnie miejskie nawet pod Pałacem Prezydenckim nie działają; w wielu miejscach poprostu śmierdzi. Najbardziej irytująca jest woda kapiąca z większości budynków na chodniki – woda pochodząca z klimatyzacji. Do tego nie istnieją dla Argentyńczyków żadne zasady ruchu drogowego, których nie można złamać:) Większość ludzi, których spotkaliśmy w mieście jest poprostu niemiła – ale z tego mieszkańcy Buenos Aires podobno są znani i inaczej jest w innych miastach Argentyny. Do tego dochodzi wysoka wilgotność powwietrza – wszyscy są spoceni... może dlatego są niesympatyczni... 12 milionów spoconych ludzi w jednym miejscu..!

27.12.2006 - Pierwsze wrażenia z Buenos Aires



Wczoraj przylecieliśmy do Argentyny i spędzimy tu kolejnych 7 dni. Już na pierwszy rzut oka da się odczuć znaczne różnice między Chile i Argentyną.

Wymienie moje pierwsze spostrzeżenia:

Mało który kierowca respektuje czerwone światła; a policjanci kierujący ruchem drogowym stoją na skrzyżowaniu popijając herbatę („mate” – herbata, którą piją w Argentynie, Paragwaju i Urugwaju i która ma działanie pobudzające), paląc papierosy lub czytając gazety.

Mężczyźni w Argentynie całują się na powitanie... Chilijczycy wystraszeni, „definitywnie nie będą się z nikim całować” :)

W Argentynie jest znacznie taniej niż w Chile. Tutejsze ceny przypominają polskie.

Zdecydowanie inni ludzie zamieszkują Argentynę i Chile. W Chile przeważająca ilość mieszkańców to metysi, około 10% ludności jest biała i 5% to indianie. W Argentynie 70% ludności jest biała (oczywiście większość ma ciemną karnację, czyli wyglądają jak Hiszpanie albo Włosi), 15% metysów, wiele Azjatów – około 10% i trochę indian ukrytych na granicy z Paragwajem. Podobno w Argentynie indianom żyje się o wiele trudniej niż w innych krajach Ameryki Południowej, ze względu na dyskryminację rasową.
Nie da się ukryć jednak, że po trzech miesiącach spędzonych w Chile trudno jest się znów przyzwyczajić do faktu, że w sklepach kasjerki mają niebieskie oczy, że w kiosku sprzedawca również je ma i że obsługa stacji benzynowej to niebieskoocy blondyni. W Chile niebieskie oczy zdecydowanie świadczą o statucie społecznym i nikt się nie spodziewa i nie wymaga od „niebieskookich” pracowania w wyżej wymienionych miejscach. Pamiętam dokładnie miejsca w Chile, w których ubsługiwali nas „niebieskoocy”: KFC w centrum Santiago, stacja benzynowa w Temuco i sprzedawca biletów PKS w Temuco. Trzy osoby (!), trzy osoby, które ja pamiętam i które zapamiętają także Chilijczycy. Osoby, które są dumą swojego zakładu pracy, bo reprezentują jakość, klasę i profesjonalizm... i to tylko z powodu koloru oczu... Nie zdziwiłoby mnie, gdyby płacono im więcej za te ich nibieskie oczy.

Pierwszy raz widziałam w jakimś mieście takie skupisko ludności żydowskiej. Niedaleko naszego domu znajduje się liceum żydowskie, księgarnie żydowskie, sklepy i wszystko czego dusza zapragnie. Dzieci biegają po ulicach w małych żydowskich czapeczkach, starsi panowie wędrują ulicami w 40 - stopniowym upale, ubrani w czarne płaszcze i kapelusze. Niesamowity widok biorąc pod uwagę, że większość z nich wyemigrowało do Argentyny z powodu II Wojny Światowej i że mniej więcej w tym samym czasie, do tego samego miejsca przyjechała taka sama ilość nazistów...

Generalnie miasto wygląda dokładnie tak, jak wyglądać powinno biorąc pod uwagę kryzys ekonomiczny z połowy lat 90 – tych: czyli jest dosyć chaotyczne, trochę brudne, trochę podupadłe, gdzieniegdzie budynki rozpoczęte i nieukończone, miasto zdecydowanie oszczędza na repertaurze miejsc użytku publicznego i na sprzątaniu ulic.

Mieszkamy w dzielnicy o nazwie Palermo. Większość ulic w tej części miasta to małe, ciemne miejsca, z tysiącami małych sklepików, salonów fryzjerskich w starym stylu i pralni na każdym rogu. Wszystko to przypomina trochę polskie realia ostatnich lat komuny i pierwszych po przełomie (mówię „ostatnich”, bo innych nie pamiętam:). W powietrzu unosi się zapach krochmalu... (naprawdę co dziesiąty sklep to pralnia – wygląda na to, że nikt nie ma pralki w domu... my też nie mamy).

Palermo jest podzielone na „Palermo viejo” (stare Palermo) i „Palermo Hollywood” (tego nie trzeba tłumaczyć) :) Generalnie Palermo jest jedną z bogatszych dzielnic miasta, ale zdecydowanie nie można jej porównać do bogatszych dzielnic w Santiago de Chile.

24.12.2006 - Święta Bożego Narodzenia w Chile


Polskie rękodzieło choinkowe:)zrobione na wzór ¨jeżyków¨ babci Lodzi:)


Podstawową różnicą między Świętami Bożego Narodzenia w Polsce i w Chile jest obecna pora roku. 21 grudnia, a więc trzy dni przed świętami, w Chile rozpoczyna się kalendarzowe lato. W zależności od regionu, temparatury wachają się od 15ºC do 40ºC.

Wyobraźmy więc sobie Święta Bożego Narodzenia w środku lata, ludzie przemierzający miasto w krótkich spodenkach i okularach przeciwsłonecznych. Ulice pełne dekoracji świątecznych – wszystkie okoliczne palmy przystrojone są w łańcuchy i światełka choinkowe. Przebrani za Świętego Mikołaja opaleni Chilijczycy stoją zapoceni w swoich czerwonych kożuszkach w 30 - stopniowym upale... aż dziw, że się jakoś nie przystosowali do tego klimatu i nie występują na przykład w krótkich czerwonych gatkach i czerwonej czapeczce z daszkeim.

Ze względu na uwarunkowania pogodowo - klimatyczne wieczór wigilijny przebiega w zdecydowanie innej atmosferze. Kolacje spożywa się oczywiście po zachodzie słońca, czyli około 22.00 (ale nikt nie czeka na „pierwszą gwiazdkę”), a prezenty otwiera się po północy. Potrawy wigilijne także znacznie różnią się od polskich: oczywiście nie ma karpia, barszczu i pierogów, za to są owoce morza, różne rodzaje mięs, wino białe i czerwone, świerze owoce – czereśnie, truskawki, melony, mango i papaje. Brak jest opłatka i sianka pod białym obrusem, ale choinka, żłobek, pierniki i kolędy są obecne. W Chile zdecydowanie nikt nie wierzy w to, że zwierzaki mówią o północy 24 grudnia... i trudno tutaj kogoś do tego pomysłu przekonać:)
25 grudnia to dzień wolny od pracy i podobnie jak w Polsce spędza się go na „nic nie robieniu”; za to 26 grudnia jest już całkiem normalnym dniem roboczym.

23.12.2006 – Pinochet - ciąg dalszy


Wydawało by się, że śmierć Augusto Pinocheta zakończy wewnętrzną „wojnę” w Chile...
Po przecież generał nie zasiądzie już na ławie oskarżonych. Nie ma kto odpowiedzieć za morderswa, machlojki polityczne i akty korupcji. Prawdopodobnie większość Chilijczyków, tych nastawionych prawicowo czy lewicowo, większość z nich w głębi duszy żywi cichą nadzieję, że ten cały podział społeczeństwa i różnice zdań się zakończą.

A jednak konflikt trwa nadal... Obecny problem zaistniał z powodu pomysłu burmistrza jednej z dzielnic Santiago (Las Condes – dzielnica, w której za czasów dyktatury mieszkał sam Augusto Pinochet, teraz mieszka Prezydent Bachelet, a generalnie dzielnica ta zamieszkiwana jest przez ludzi zamożnych). A więc parę dni po śmierci generała pojawił się projekt nazwania jednej z ulic jego imieniem, a w tym samym czasie grono polityków chilijskiej prawicy oficjalnie zgłosiło pomysł postawienia pomnika Pinocheta na jednym z głównych placów miasta – dosłownie przed oknami chilijskiego „białego domu”, w którym mieszka Pani Prezydent (przypomnijmy, że ona i jej rodzina była jedną z „ofiar” reżimu wojskowego w Chile) i tuż obok pomnika Salvadora Allendy (który to właśnie jak na zrządzenie losu był ofiarą puczu Pinocheta i zginął w jego trakcie) ... i zaczęło się - publiczne dyskusje, sprzeczki, rozmowy, argumentacje za i przeciw Pinochetowi, analizy historyków, psychologów, socjologów i wypowiedzi zafascynowanych, zaangażowanych, zawiedzionych, zainteresowanych jak również... niezainteresowanych – dosłwonie wszystkich.

I jak ma się to wszystko ustabilizować, kiedy postać ta budzi tyle rozbieżnych emocji. Każdy pojedynczy artykuł, książka, podręczniki szkolne bedą przez wiele kolejnych lat wywoływały dyskusje podobne do dziesiejszych.

22.12.2006 - Święta w laboratorium


Ostatnio zdarzyło mi się w Chile coś ciekawego, co nigdy nie miało miejsca w podczas pięciu lat spędzonych w Niemczech. Mianowicie jeden z profesorów pracujących dwa laboratoria obok mojego przyszedł do nas po wodę na herbatę i podczas krótkiej rozmowy poinformowałam go skąd jestem i co robię. Bardzo zachwycił sie faktem, że jestem Polką i zaczeliśmy rozmawiać o Janie Pawle II (nigdy z żadnym Nimcem nie rozmawiałam na ten temat, a tu przez 2 miesiące przynajmniej z 10 razy). Profesor ten, w wieku około 65 lat, nakapował innym w departamencie, że jestem rodaczką Jana Pawła II i dwa dni pózniej zaczeły się ekspedycje innych profesorów po wodę na herbatę:) Najpierw przyszedł brat wyżej wspomnianego pana – w tym samym wieku. Potem jeszcze inny profesor, aż w końcu wczoraj na spotkaniu wydziałowym z okazji Wigili Bożego Narodzenia, wszyscy rozmawiali o Polakach i jakie to szczęście, że “krewna” Jana Pawła II pracuje z nimi.

Bardzo sympatyczny gest. Wiele osób jest tu bardzo religijnych i papież jest dla nich oczywiście głową kościoła, ale jednocześnie osobą bardzo odległą, prawie nierealną. Mam wrażenie, że moja obecność, dała im dowód na to, że Polacy naprawdę istnieją< że istnieją ludzie mówiący w ojczystym języku „papy”. Wypytywali, co wiem o papieżu, chwalili, pokazywali jego zdjęcia, które stoją prawie w każdym laboratorium (i które oczywiście już wcześniej widziałam) – a zdjecia nowego papieża jeszcze nie stoją nigdzie… pewnie musi sobie na to zapracować.

Swoją drogą, w Niemczech nigdy nie widziałam w miejscu publicznym zdjęcia ani “naszego” papieża ani “ichniego” i generalnie nikt by tak po prostu nie „obnosił się” ze swoją religią albo o niej rozmawiał ze współpracownikami.

Dzisiaj jest ostatni dzień pracy przed Świętami Bożego Narodzenia i dostałam malutkie upominki od wszystkich kolegów z pracy i dwóch profesorów. Jakoś nie wiedziłam, że wszyscy sobie coś dają i nie miałam niczego:( - tak to jest, jak się za długo w Niemczech mieszka… W styczniu to nadrobię i przyniosę wszystkim prezenty. To nawet lepiej, bo w styczniu nikt nie będzie ich oczekiwał i się jeszcze bardziej ucieszą!

20.12.2006 - Makijaż w miejscach publicznych.


Metro. Santiago de Chile. Jadąc w mniej czy bradziej zatłoczonym metrze chilijskim, można od czasu do czasu zobaczyć ciekawe zjawisko – mianowicie kobiety przeprowadzające część swej porannej toalety w środku komunikacji publicznej. Puder, szminka, cienie do powiek, kredki do oczu wprawione w ruch o 8.00 rano w metrze… Taki mały ekshibicjonizm.

Już w metrze tokijskim zwróciłam uwagę na fakt malowania się wielu kobiet i … niektórych mężczyzn w miejscach publicznych. Wiele Japonek wydaje się być nierozłączna ze swym lusterkiem. Siadają w jakimkolwiek miejscu wyposażonym w stół, stawiają swoje lusterka przed sobą i zaczynają się malować, poprawiać i oglądać z każdej strony. W resteuracjach, stołówkach, w toaletach publicznych. Rozmawiają z koleżankami, które też patrzą w swoje lusterka…

Powiedzmy, bardzo ogólnie, że proceder ten, według odczucia przeciętnego Europejczyka, mija się z dobrym gustem.

Możliwe, że w Japonii to wszystko wynika z braku czasu – Japończycy mieszkający w Tokyo spędzają parę godzin dziennie w metrze i przystosowali się do spania i odbywania porannej toalety w tym właśnie miejscu.

Dlaczego jednak robią to Chilijczycy? Trudno powiedzieć, ale nie można oderwać oczu patrząc na kobietę, która fascynuje tym co robi. Bo po pierwsze ma w swojej małej podręcznej torebce pół zasobów toaletki domowej; po drugie to co maluje sobie na twarzy ma niejednokrotnie bardzo twórczy wymiar – wyobraźmy sobie kreskę namalowaną na przykład podczas jazdy na ostrym zakręcie, albo podczas lekkich wstrząsów. I po trzecie – nieraz można zobaczyć przyżądy nadzyczajne, które używają podczas robienia makijażu: bo już sama zalotka (choć nazywa się tak słodko) wygląda jak maszyna tortur (to tylko kwestia czasu, kiedy jedna z drugą sobie to w oko wsadzą)… ale nieraz, co bardziej, powiedzmy prostolinijna Chilijka, wyciąga … łyżeczkę do herbaty… (tak łyżeczkę !), która spełnia tą samą funkcję co zalotka i łyżeczką podwijają rzęsy (!)… aż sobie nią oka nie wykłują. Czego to się nie robi, żeby być piękną:)

12.12.2006 – dwa dni po śmierci Pinocheta


Przez ostatnie dwa dni pod oknami naszego domu przewineło się około 80.000 ludzi. Ludzi, którzy opłakiwali śmierć Pinocheta. Nawet w nocy sala z trumną była otwarta i kto chciał czekać około 8 godzin w kolejce, mógł osobiście pożegnać generała.

Z naszego punktu widzenia (ludzi mieszkających na przeciwko „Escuela Militar”), ceremonia pożegnalana i towaszyszące jej przez dwa dni ubolewania tłumu, były bardzo uciążliwe: pomijając krzyczących i śpiewających „non stop” ludzi, było można też usłyszeć całą noc odgrywany hymn nardowy - w jego dłuższej wersji, skróconej po przełomie w 1989 z powodu bardzo nacjonalistycznych treści (a trzeba powiedzieć, że ta krótsza, obecna wersja jest już wystarczająco nacjonalistyczna); można też było zobaczyć ludzi, tzw. „fanów politycznych”, niszczących okoliczne budynki, bo rzekomo budujący je robotnicy nie są fanami Pinocheta (nie zapominajmy przy tym, że 4 stacje metra dalej na południe ci właśnie „nie-fani” Pinocheta niszczą budynki, w których rzekomo pracują fani Pinocheta).

Całokształt uroczystości zakończył się punktem kulminacyjnym w postaci mszy świętej i defiladą kadetów szkoły oficerskiej z jej bardzo symboliczną częścią w postaci przejazdu trumny przez główny plac przed szkołą oficerską i przejścia czarnego konia bez jeźdźca za trumną...

Małżonka Pinocheta nie życzyła sobie, żeby ktoś z obecnie panującego rządu przybył na pogrzeb (!). Pani Minister Obrony Narodowej Blanlot przyjechała i została wygwizdana przez 20.000 ludzi obecnych na uroczystości i obrzucona wodą (!).

W trakcie uroczystości pożegnalnych niektóre przemówienia przybrały charaker bardzo polityczny: np. wnuka gen. Pinocheta, który nazywa się - o zgrozo - Augusto Pinochet i jest wojskowym (to przekazywanie potomnym pełnych imion w tym kraju ma w sobie nieraz coś strasznego), który wypowiedział się przeciw obecnemu rządowi.

Trzech z odwiedzających trumnę Pinocheta młodych ludzi pożegnało swojego lidera pożegnaniem hitlerowskim...

W tym samym czasie w centrum miasta odbyła się coroczna demonstracja w imię praw człowieka, która przypadkowo zbiegła się z datą pogrzebu Pinocheta i w której uczestniczyło przynajmniej tyle samo osób, co w pogrzebie generała. Ta pokojowa demonstracja zakończyła się przybyciem pod pomnik prezydenta Salvadora Allendy (ofiara puczu Pinocheta reprezentujący okres chilijskiego komunizmu) i wrzuceniem czarnej, podpalonej trumny, do rzeki Mapoczo przepływającej miasto (!).

* zdjęcia pochodzą ze strony jednej z chilijskich gazet: latercera.cl

10.12.2006 - ci, którzy dziś płaczą (*)




* zdjęcia pochodzą ze strony jednej z chilijskich gazet: latercera.cl

10.12.2006 - ci, którzy dziś walczą (*)




* zdjęcia pochodzą ze strony jednej z chilijskich gazet: latercera.cl

10.12.2006 - ci, którzy się dziś cieszą (*)




* zdjęcia pochodzą ze strony jednej z chilijskich gazet: latercera.cl

10.12.2006 - śmierć Pinocheta


Dzisiaj o 14.15 czasu lokalnego generał Augusto Pinochet zmarł w jednym ze szpitali w Santiago de Chile, osłabiony przebytym przed paroma dniami zawałem serca.

Miasto wrze... demonstracje... pochody...
Ludzie na ulicach... wiwatują... krzyczą... płaczą... ze smutku bądź z radości...

Trudno opisać, jakie emocje budził wszystkie te lata, do dnia dziesiejszego postać generała Pinocheta w Chile. Czas jego dyktatury (1979 - 1989) budzi takie kontrowersje, że do dziś większość dyskusji w tym kraju przeprowadzana jest właśnie na ten temat. Młodzi ludzie, którzy absolutnie nie pamiętają nic z tego okresu historii gotowi są na bijatykę z kontrdyskutantem z powodu rozbieżnych zdań na ten temat.

Ujmijmy to tak – połowa kraju kocha Pinocheta, a druga go nienawidzi; gdzieś pomiędzy znajdziemy parę osób bez zdania na ten temat, lub takich, które nie chcą na ten temat dyskutować. Jednak podział tych dwóch grup jest ściśle określony i spujny z podziałem klasowym w Chile (patrz – poprzedni artykuł): przeważająca część klasy niższej w Chile jest „przeciw” niemu, a klasa wyższa „za” Pinochetem.
Klasie niższej odebrano ziemię w okresie dyktatury Pinocheta, która należała do niej podczas poprzedniego okresu władzy w Chile – systemu komunistycznego rządzonego przez Salvadora Allendę. Klasa wyższa uważa, z grubsza, że to wlaśnie Pinochet umożliwił przejście do systemu wolonorynkowego i stworzył silną opozycję wobec panujących w tym czasie w całej Ameryce Południowej systemów komunistycznych; że wprowadził reformy potrzebne i owocne; i że coprawda, stało się to kosztem życia wielu osób, ale rozpatrując wady i zalety, cały ten okres można podstumować jako pozytywny dla rozoju kraju...

... tak to się tłumaczy, żeby ładnie brzmiało...

... ciekawe jak byśmy my, Polacy, tłumaczyli okres 40 lat powojennych, gdybyśmy nie mogli tego wszystkiego “zwalić” na Rosję... co nie oszukując się jest taką samą bzdurą, jak usprawiedliwianie morderst za czasów dyktatury Pinocheta, bo niekomu, oprócz nas samych (a to tylko, bo chcemy w to wierzyć) nie wmówimy, że przez 40 lat w Polsce żaden Polak nie przyłożył ręki do tego, co miało miejsce?

A więc Chilijczycy dzisiaj jednocześnie płaczą i świętują. jedyny problem polega na tym, że wszystko to przybiera formę bardzo agresywną. Pod pałacem prezydenckim w Santiago od jakiegoś czasu mają miejsce zamieszki: nie bardzo wiadomo kto kogo bije, bo klasa niższa bije policjantów, którzy za czasów puczu byli też przeciwko Pinochetowi... pod szpitalem małżonki zmarłych żołnierzy śpiewają hymny pochwalne na cześć Pinocheta (już od tygodnia tak śpiewają swoją drogą)... a pod główną siedzibą wojska chilijskiego, która nawiasem mówiąc znajduje się pod naszym domem, zbierają się tłumy wyglądające, póki co, na pacyfistycznie nastawione – również dużo śpiewają... Teraz na przykład śpiewają, podskakując jednocześnie: „para pam pam, para pam pam, a kto z nami nie skacze jest komunistyczną świnią!”... Czyli bardzo pokojowo... Mimo to postanowiłam nie opuszczać miszkania:)

Ta główna siedziba wojska w Chile (nad którą właśnie krążą helikoptery) nazywa się „Escuela Militar del Libertador Bernardo O'Higgins” (jako sąsiad – instytucja bardzo sympatyczna – codziennie o 6.00 rano zaczynają grać na trąbce, strzelać z armatki i wogóle dużo grają i śpiewają). Jest to szkoła założona 16.03.1817 roku w celu kształceniu wyższej kadru wojskowej w Chile i do tej pory przetrwała jako szkoła oficerska. Wojsko chilijskie było główną podoprą duktatury Pinocheta, było wylęgarnią antykomunistyczego światopoglądu za czasów Allendy, było i jest utożsamiane z generałem Augusto – jedynym prawdziwym bohaterem każdego chilijskiego żołnierza.

Interesujay jest w tym wszystkim aspekt podejścia obecnej Pani Prezydent Michelle Bachelet do tej sytuacji. Jej ojciec został zamordowany w trakcie dyktatury, ona sama i jej matka były wielokrotnie przesłuchiwane i w końcu zmuszone do opuszczenia kraju (Bachelet studiowała na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie).
Dzisiaj ona właśnie zdecydowała, że dzień śmierci byłego dyktatora nie zostanie ogłoszony dniem żałoby narodowej. Spotkało się to z dość silnym sprzeciwem ze strony zwolenników Pinocheta. Teoretycznie bowiem dzień śmierci każdego prezydenta jest dniem żałoby narodowej... a Pinochet oficjalnie był konstytucyjnie wybranym prezydentem w wyborach powszechnych. Wybory te były najprawdopowobniej fałszywe, ale się odbyły i trudno teraz o tym dyskutować.
Myślę, że Bachelet przemyślała to wszystko bardzo gruntownie już jakiś czas temu.

Dziesiejszy dzień jest nadzwyczajny dla Chile, bo daje szansę na zapomnienie i choć nikomu nie życzę źle, to jednak rozpatrując śmierć Pinocheta pod kątem uspokojenia nastrojów w kraju, powinno się to było stać 10 lat temu.

strona po polsku o Pinochecie (przetłumaczona z chilijskiej Wikipedii):
http://pl.wikipedia.org/wiki/Augusto_Pinochet

3.12.2006 – chilijska “arystokracja”


Możliwe, że próba wytłumaczenia skomplikowanego zjawiska jakim wydaje się być struktura społeczna i hierarchia klasowa w Chile – mija się z celem. Trudno jest bowiem dosadnie opisać coś, co wymyka się kategorią rozumowym przeciętnego Polaka... (To oznaczało by jednak, że żadna z publikacji w tym blogu nie ma większego sensu, więc mimo wszystko spróbuje:)

Istnieje więc w Chile rozwarstwienie społeczne, prawdopodobnie typowe dla tej cześci świata, które z jednej strony nie wykazuje w swej strukturze niczego nadzwyczajnego, bo mamy tu klasę niższą, średnią i wyższą; z drugiej jednak strony, z perspektywy obywatela krajów Europy Środkowej, nadzwyczajne wydają się proporcje między tymi trzema grupami i charakter każdej z klas.

W zasadzie można powiedzieć, że w krajach bardziej rozwiniętych ekonomicznie (bo o Chile mówi się generalnie jako o kraju „rozwijającym się” i jeszcze nie „rozwinietym”) istnieje bardzo silna klasa średnia, podzielona co prawda wewnętrznie na podklasy i podgrupy, który to podział jest jednak mało odczuwalny w życiu codziennym. Klasa średnia wydaje się być trzonem struktury społecznej w krajach europejskich (określenie „europejskich” jest bezsprzecznie olbrzymim uogólnieniem) i to pod wieloma względami: ilościowym, zarobkowo – inwstycyjnym (w sensie obrotu pieniężnego w kraju, zakładania działalności gospodarczych i firm), konsumcyjnym, kulturowym (w sensie kreowania kultury w kraju) i w wielu innych wymiarach.

W Chile natomiast niektóre z tych kategorii przypisane są niejako klasie wyższej, przez co klasa średnia traci bardzo na znaczeniu. Podejżewam, że ilościowo mniej ludzi należy do klasy średniej w Chile niż w państwach europejskich – pozostałe dwie klasy są liczniejsze. Ale pomijając nawet ten fakt, mimo wszystko klasa średnia ma charakter podrzędny w Chile: jest tylko czymś pomiędzy, pomiędzy tymi, którzy mają pieniądze i tymi, którzy ich nie mają; jest jakby poczekalnią, okresem przejściowym dla ludzi, którzy z jakiś powodów nie należą ani do biedoty, ani do majętnych. Klasa średnia w Chile nie ma swojej kultury, nie produkuje kultury w wymiarze, w jakim czyni do klasa niższa i wyższa. Klasa średnia nie ma dużego znaczenia na rynku finansowym i nie dla niej, w pierwszym rzędzie, budowane są centra handlowe. Klasa średnia w Chile, proporcjonalnie rzecz biorąc, nie zarabia tych pieniędzy, które zarabia klasa średnia w Polsce, czy w Niemczech (zakładając, że można stawiać zarobki polskie i niemieckimi na jednym poziomie...). I w końcu - klasa średnia niejednokrotnie nie ma np. możliwości zdobycia wykształcenia wyższego: co tlumaczy fakt, że nie ma potem wpływu na kształtowanie kultury czy gospodarki krajowej.

W Chile część „uprawnień” europejskiej klasy średniej przejęła klasa wyższa. Ludzi do niej należących jest zdecydowanie więcej, niż ludzi należących do klasy wyższej np. w Polsce, czy w Niemczech. Europejska klasa wyższa jest małą, hermetycznie zamkniętą grupą ludzi, którzy sie znają między sobą i są tak bogaci, że nie funkcjonują w tym samym świecie, do którego należy klasa średnia. Są odludkami z wyboru, z pięcioma domami rozsianymi po całej Europie (w tym z jednym obowiązkowo w Monaco / co wynika z reportaży telewizyjnych), spędzającymi czas w inny spospób i w innych miejscach niż reszta społeczeństwa. Prawdziwej klasy wyższej w Europie nie można spotkać tak poprostu na ulicy (albo przypadkiem przypałętać się do niezaproszonym na imprezę klasy wyższej). Dlatego też mało kto zdaje sobie sprawę z istnienie klasy wyższej w Europie – jej obecność nie ingeruje w życie „średniaków”, nie wywołując u nich ewentualnie złego samopoczucia.

W Chile – odwrotnie. Klasa wyższa panoszy się wszędzie – oczywiście mam na myśli miejsca publiczne niejako dla niej przeznaczone, a nie w znaczeniu każdej dzielnicy, bo dzielnice bytowania poszczególnych klas społecznych są w Chile ściśle określone. Chjilijska klasa wyższa jest jakby europejską klasą średnią posiadającą dużo, dużo więcej pieniędzy... i często „nazwisko”. W Chile istniją nazwiska świadczące o statusie finansowym – często bardzo mylnie (to tak troche jak czasach Polski szlacheckiej: gdzie co drugi człowiek należał do szlachty... zaściankowej, ale szlachty). Generalnie - im nazwisko brzmi bardziej europejsko, tym lepiej. Trudno więc powiedzieć, czy w Chile te – powiedzmy – 10% narodu posiadający 80% pieniędzy w kraju, czy to bardzo bogata klasa średnia, a wyższej nie ma; czy może bardzo „zmieszczuchowiona” klasa wyższa – w „europejskim” tego słowa znaczeniu. Bo to właśnie ona dyktuje reguły, wytycza nowe drogi i wyznacza panujące w kraju trendy.

Ponadto każda z klas chilijskich da się poniekąd zcharakteryzować fizjologicznie. Na podstawie noszonego stroju – co jest jeszcze całkiem normalne, bo na tej podstawie (tak jak można rozpoznać np. Polaków w swetrach i Niemców ze złotymi oprawkami okularów); ale również na podstawie czystej segregacji rasowej: tak więc biali, wysocy ludzie, z delikatnymi rysami twarzy, europejskimi korzeniami rodowymi, czasem blond włosami, rzadziej niebieskimi oczami – to przede wszystkim klasa wyższa. Niscy, okrągli (nieraz otyli) mieszkańcy tego kraju, z ciemnymi włosami i brązowymi oczami – to klasa niższa (i oczywiście Indianie również). Klasa średnia to coś pomiędzy.

Wyobraźmy więc sobie, że idąc ulicami Santiago, ludzie patrząc na siebie, wiedzą, kim jest inna osoba, gdzie mieszka, co ma, a czego nie. Chilijczyką naprawde głęboko wierzą w to, iż na podstawie nazwiska, akcentu, ubrania i koloru skóry można poznać drugiego człowieka. Znakomita większość nie zadaje sobie trudu wyjścia poza ten schemat ciągłego oceniania innych i bycia ocenianym... na podstawie cech, na które nikt z nas nie ma większego wpływu.

Pytanie, czy w Europie robimy to na mniejszą skalę. W gruncie rzeczy człowiek zawsze dopasowuje się do wyobrażeń innych ludzi o nim samym: staje się takim, jakim inni go widzą lub widzieć chcą.

A jakim widzą cię inni w Chile: klasa niższa jest uważana przez innych za grupę ludzi głupich – i nie owijając w bawełnę, w większości nią jest, bo nigdy nie miała szansy na zdobycie wykształcenia;
Klasa wyższa uważana jest przez innych za grupę ludzi bogatych i ... głupich (!) – głupich, bo reprezentuje czysty konsumcjonizm, i faktycznie konsumują za wszystkich w kraju, więc nie mają czasu na inne takie tam – czytanie, myślenie czy coś:) Bardzo generalizując, można powiedzieć, że inni nie oczekują od nich niczego nadzwyczajnego i im samym brak jest oczekiwań i samokrytyki – patrzy się na ich powierzchowność i stan majątkowy, więc w pewnym momencie większość z nich ogranicza swoje pole zainteresowań do tych wlaśnie dwóch obszarów, a cała reszta wydaje się nie mieć nadzwyczajnego znaczenia.

Rozwijająca się klasa średnia daje nadzieję na powolne wyjście z tej wszechobecnej „głupoty”. Bo na razie budzi wrażenie „bezpłciowości” – nie bardzo wiadomo, kim jest człowiek należący do klasy średniej, nie wiadomo, co od niego oczekiwać, co powie, co wie. Ma więc największy potencjal, bo jest nikim, a może stać się wszystkim – tymi słowami nazwał kiedyś Gombrowicz „niedojrzałość”.
Tak to można ująć – chilijska klasa średnia jest jeszcze niedojrzała.

25.11.2006 - Viña del Mar



Viña del Mar to miejscowość letniskowa, położona nad Pacyfikiem w V Regionie w Chile i oddalona od stolicy o około 150 km.





Viña del Mar została założona w miejscu, w którym znajdowały się wcześniej dwie znaczące winnice: „las Siete Hermanas” i „Viña de la Mar”, i które przedzielała mała rzeka o nazwie Marga Marga, która obecnie przepływa przez środek miasta. Te dwie winnice należały do José Francisco Vergara Echevers. Od 1855 roku zalożono kolej między Viña del Mar i pobliskim większym miastem Valparaíso, co sprawiło, że zaczęto kupować tereny w pobliżu winnic. 31.05.1878 José Francisco Vergara Echevers wywalczyl prawa miejskie dla Viña del Mar, które miasto otrzymało z nakazu ówczesnego prezydenta republiki Aníbal Pinto Garmendia.

Najstarsza cześć miasta to jego centrum, które znajduje się w dolinie pomiędzy pobliskimi wzgórzami, w delcie rzeki Marga Marga i które mieszkańcy miasta, ze względu na nizinne ukształtowanie terenu nazywają „el plan” (skrót od słowa „plano” oznaczającego „płaski”, „równy”). Do dnia dziesiejszego można użyc analogicznie trzech zwrotów, które oznaczają obszar delty Marga Marga: „ el centro” („centrum”), „ el Viña” („winnica”) albo „ el plano” („równina”).
W latach 30 XX wieku miasto zaczęło się rozrastać w strone pobliskich wzgórz; Jedną z pierwszych dzielnic usytuowaną na wzgórzach była dzielnica Recreo, łącząca Viña del Mar z pobliskim Valparaíso. Następnie założono na północy miasta dzielnicę Santa Inés, a potem w latach 60 na wschodzie - dzielnicę Miraflores, dzisiaj jedną z największych w mieście. Następnie powstała nad rzeką Reñaca dzielnica o tej samej nazwie, która w latach 90 znacznie się rozrosła i przekształciła w dzielnicę zamiszkiwaną obecnie przez bogatszą klasę średnią.

Na początku XX wieku, kiedy to arystokracja odkryła zalety kąpieli, świerzego powietrza i rekreacji związanej z nadmorskim mikroklimatem, Viña del Mar stała się miejscem wypoczynkowym i atrakcją tyrystyczną na skalę krajową. Viña del Mar miała także znaczenie dla przemysłu chilijskiego: głównie poprzez firmę “Compañía Refinera de Azúcar de Viña del Mar” (CRAV) założoną w roku 1873 i inną o nazwie „Levis & Murphy y Cía” – założoną w roku 1883.

W roku 1929 ówczesny prezydent Chile Carlos Ibáñez del Campo nakazał wybudować pałac prezydencki na jednym ze wzgórz miasta. Mniej więcej w tym samym czasie założono też „Casino de Viña”, jedne z największych i najbardziej popularnych w całym kraju. Poczynając od dekady lat 60 zaczęto popularyzować „Międzynarodowy Festiwal Piosenki w Viña del Mar” („Festival Internacional de la Canción de Viña del Mar”), który organizowany jest od tamtej pory w lutym każdego roku.
W latach 80 Viña del Mar zaczeła przekształcać się w miasto uniwersyteckie. Założono w nim wiele uniwersytetów prywatnych (obecnie 7 uniwersytetów i 3 politechnik) i filie uniwersytetów państwowych (obecnie 3 z nich mają swoje przedstawicielstwa w mieście).

W chwili obecnej Viña del Mar bardzo się rozrasta. Współpraca architektów i sejsmologów umożliwiła budowę wyższych budynków (20, 30 i 40 – piętrowych); do niedawna bowiem czynniki sejsmologiczne uniemożliwiały tego typy przedsięwzięcia. W roku 2005 prezydent Chile Ricardo Lagos Escobar zainicjował budowę metra w najstarszej cześci miasta.

22.11.2006 - System edukacji w Chile


System edukacji w Chile to bardzo skomplikowana sprawa. Skomplikowana dlatego, że absolutnie nie ma jednolitego systemu. Istnieje raczej pare systemów równoległych, niespujnych jeden z drugim. Systemów, w których uczniowie i studenci sami nie bardzo wiedzą, w którym momencie swojej „kariery szkolnej” się znajdują.

Mam wrażenie, że wszystko odbywa się tu trochę „na czuja” (to tak trochę jak z komunikacją miejską w Santiago, o której była mowa w jednej z poprzedniech publikacji). Rozmawiając z 10 osobami o systemie szkolnictwa w Chile, uzyskujemy 10 różnych wersji...

Na pozór wszystko jest jasne: 8 lat podstawówki, 4 lata liceum albo technikum, a potem na studia. Problem polega na czym innym…

Po pierwsze w Chile istnieją 3 typy instytucji oświatowych: państwowe, prywatne i półprywatne (co nie oznacza w żadnym wypadku, że za uczęszczanie do instytucji państwowych nie płacimy... ale o tym później). Szkoły prywatne stanowią 43%, a uniwerytety prywatne - 50% placówek w kraju. Generalny problem to brak spójności nauczanego materiału w tych trzech typach placówek. W Chile panują do tej pory reformy szkolnictwa wprowadzone przez Pinocheta, które to dawały każdemu regionowi (ale takze mniejszym obszarom) bardzo dużą sfobodą w zakresie wybierania materiału i form nauczania.

Po drugie – w Chile generalnym wyznacznikiem jakości szkoły jest wysokość jej czesnego. Genralnie, im więcej rodzice płacą za szkołę, tym (teoretycznie) jest lepsza. W przypadku uniwersytów jest trochę inaczej, bo dwa czołowe uniwerystety w kraju są jednak państwowe – Universidad Catolica i Universiadad de Chile – ale z drugiej strony, mniej więcej, na tym też się kończy lista dobrych uniwersytetów państwowych.
Za czesne na uniwersytecie, w zależności od kierunku, płacimy miesięcznie od 600 – 2 000 zł (!). Liceum kosztuje średnio od 200 zł w górę. Za uniwerytety państowowe płaci się oczywiście dużo mniej niż za prywatne, ale byle kierunek zaczyna się od wyżej wspomnianych 600 zł.

Problem pierwszy i drugi, razem prowadzą do konkluzji, że jednym z najlepszych interesów w Chile okazuje się otwarcie liceum lub uniwersytetu, który to proces jest nieporównywalnie łatwiejszy niż w Europie. I w ten oto sposób w samym Santiago doliczymy sie około 30 uniwerytetów. Liczba liceum w całym kraju wydaja się być niezliczona (podejżewam, że istnienie niektórych z tych placówek jest zanotowane tylko w jakimś registrze prowincjonalnym i nie doszło do uszu Santiago).

Jedyną częścią wspólną dla wszystkich uczniów i jedną z niewielu okazji sprawdzenia poziomu nauczania (niestety za późno) jest matura, która jest jednocześnie egzaminem wstępnym na studia. I nagle, w tym całym chaosie, okazuje się, że sama matura jest całkiem nieźle zorganizowana: z trzema przedmiotami obowiązkowymi (hiszpańskim, matematyką i historią z geografią Chile) i sześcioma przedmiotami do wyboru (matematyką w zakresie rozszerzonym, historią, fizyką, chemią, biologią, sztuką); Egzamin jest testem wielokrotnego wyboru, którego wyniki publikowane są w gazecie góra dwa dni po egzaminie (! – ile czasu uczniów i nauczycieli oszczedza się kupując pożądny komputer).

Po maturze wiele osób idzie do dwuletniej szkoły policealnej (która oczywiście nie jest za darmo), żeby tam... powtarzać w trochę rozszerzonym zakresie materiał ostatnich dwóch lat liceum. Ten etap systemu edukacji wydaje się być niedorzeczną i krótkoterminową próbą naprawy braku spujności systemu nauczania – można powiedzieć, że są to 2 lata wyrównawcze. Po tych 2 latach idzie się na studia i na początku, mniej więcej 1 rok, powtarza się po raz kolejny ten sam materiał...

Pod pojeciem „studia” rozumiane są w Chile studia licencjackie, które trwają od 4 do 7 lat (!). Po tym czasie można ubiegać się o przyjęcie na studia magisterskie, które trwają 2 lata; a po kolejnych 5 do 7 lat można zdobyć tytuł doktora. Na tym kończy się też drabina edukacyjna w Chile. Nie ma tytułu profesora. Zastanawiające jest, że Chilijczycy studiując nieporównywalnie dłużej uzyskują ten sam dyplom co Europejczycy studiujący krócej. Albo w Chile studiuje się wolniej, albo my dysponujemy niepełną wiedzą kończąc studia...

...albo cały ten długi proces edukacyjny w Chile, zakończony tutułem doktora (8 + 4 + (2) + 4,5 - 7 + 2 + 5 – 7 lat ) rozpatrujemy w kategoriach czyjegoś bardzo dobrego interesu i w tej systuacji nie ma odpowiedzi na pytanie o sensowność długości studiowania w tym kraju... pojawia się natomiast pytanie, kto na tym tak dobrze zarabia...

Konkluzja:

W Chile na edukacje, nawet tą podstawową, niestety nie mogą sobie pozwolić wszyscy. Na studiowanie żadko kiedy mogą sobie pozwolić młodzi ludzie pochodzący z klasy średniej – z reguły robią oni 2 – 3 letnią szkołę policealną przyuczającą do jakiegoś zawodu pod kątem bardziej technicznym. Wynika to tylko i wyłącznie z braku funduszy. Oczywisty wydaje się być fakt, że w trakcie studiów student w 100% uzależniony jest finansowo od rodziców (– tzw. wymuszona „polityka prorodzinna”:).
Istnieje możliwość zaciągnięcia kredytu na studia, ale obejmuje on tylko (ale w sumie to „aż”) opłaty za studia. Nieraz uniwersytet wydaje najlepszym studentą bony na jedzenie w stołówce. W ostatnim czasie zaczeły pojawiać się organizacje stypendialne wspierające studentów na studiach magisterskich.

W obliczu takich warunków mogę być tylko wdzieczna, że w Polsce, jak by nie było, prawie każdy może pójść do szkoły, a wiele osób również na uniwersytet. Bo w warunkach panujących w Chile, ani ja, ani prawie nikt z moich znajomych, nie mógłby sobie na to pozwolić.

W wielu miejscach w Chile dzieci pomagają w pracy rodzicą; często pracują na polu zbierając owoce i warzywa. W ten sposób ubogie chilijskie rodziny zarabiają dodatkowe pieniądze kosztem wykształcenia dzieci i zadbania o ich przyszłość. Dlatego też rząd chilijski przeprowadza od paru lat program pomocy ludziom w trudnej sytuacji finansowej i płaci rodzicą miesięcznie mniej więcej taką kwotę, jaką ich dzieci byłyby w stanie wypracować na polu (okolo 8 zł dziennie), aby te mogły iść do szkoły.

Wydaje się, że najpotrzebniejsze reformy systemu edukacyjnego w Chile to: - wprowadzenie ulepszonego systemu kontroli placówek edukacyjnych - polepszenie jakości poziomu edukacji - umożliwienie wszystkim uzyskania podobnego poziomu edukacji - dostosowanie systemu edukacji do norm ogólnoświatowych

21.11.2006 - Santiago de Chile



Jeszcze nie opowiadalam nic o Santiago...

Santiago to nazwa dwoch obszarow – pierwszy z nich to tylko jedna z dzielnic miasta, w ktorej zyje okolo 200.000 ludzi (rocznik statystyczny 2002); drugi z nich to aglomeracja miejska Santiago, ktora obejmuje swym zasiegiem okoliczne wsie i miasta i w ktorej mieszka okolo 6 mln ludzi (rocznik statystyczny 2002). Santiago lezy w dolinie gorskiej, otoczone z jednej strony Andami, a z drugiej - nadmorskim pasmem gorskim „Cordillera de la Costa”. Przez miasto przeplywa rzeka Río Mapocho.

Misto to zostalo zalozone 12.02.1541 przez Pedro de Valdivia. Dotarl on do tego miejsca tylko z garstka zolnierzy (150 osob) i rozbil oboz na wzgorzu Santa Lucia. Zalozenie miasta w tym wlasnie miesjcu mialo znaczenie taktyczne, mianowicie mozliwosc obrony przed indianami Mapuche, ktorzy zaatakowali miasto juz we wrzesniu tego samego roku.

Na poludniu miasta lezy dzielnica Maipú, w ktorej to trzy stulecia pozniej, 5.04.1818 Chilijczycy (czyli wlasciwie Metysi chilijscy) pod komanda generala Bernardo O`Higgins stoczyli ostatnia, zwycieska bitwe z Hiszpanami i tym samym zdobyli niepodleglosc narodowa. Chile istnieje co prawda oficjalnie od 1810 roku, ale az do 1818 roku na terenie calego kraju trwaly walki Chilijczykow z wyslannikami korony hiszpanskiej.

W Santiago mozna zobaczyc wiele ciekawych zabudowan i nietypowych rozwiazan architektonicznych. Wiekszosc starszych budynkow jest zbudowana w stylu neoklasycznym.

W chwili obecnej ma sie wrazenie, ze ilosc inwestycji bodowlanych w niektorych (bogatszych) dzielnicach miasta przewyzsza wielokrotnie ilosc pieniedzy przeznaczonych na ten cel w miastach europejskich – np. w Berlinie. Faktem jest, ze w Berlinie wiekszosc funduszy przeznaczonych jest na renowacje budynkow, a nie na budowanie nowych. W Chile generalnie nie remontuje sie niczego, tylko burzy i stawia nowe. Z tego wynika fakt, iz w calym kraju mozna policzyc na palcach jednej reki budowle, ktore mialyby wiecej niz 140 – 150 lat (tak na przyklad w Santiago mamy kosciol Iglesia San Francisco).
Do tego dochodza katastrofy naturalne – trzesienia ziemi i tsunami - niszczace Chile regularnie co jakis czas. 13.05.1647 roku Santiago przezylo trzesienie ziemi w ktorym zginelo 12 000 osob (ta liczba wydaje sie dziwna, bo wedlug rocznikow statystycznych w 1613 roku Santiago mialo tylo 10 617 mieszkancow... niewatpliwie zginela jednak duza liczba ludzi). Takze w 1985 miasto przezylo silne trzesienie ziemi, ktore zniszczylo wiele budynkow.
Trzecia przyczyna tego, ze w Santiago (Chile) nie ma zbyt wiele starszych zabudowan to fakt, iz tak naprawde za czasow kolonialnych, Chile nie mialo prawie absolutnie zadnego znaczenia jako kolonia hiszpanska, w zwiazku z czym, nie budowano na tym terenie zbyt wiele (nie budowano tyle, jak na przyklad w Peru). Dopiero po wywalczeniu niepodleglosci, kraj zaczal sie rozwijac gospodarczo.

10.11.2006 - zdjecia z laboratorium in vitro

Añadir imagen

9.11.2006 - Ruch uliczny w Santiago de Chile


Wygląda na to, że zagadnienie to stanie się jednym z czołowych tematów tego oto blogu („blogu” czy „bloga”? – to tak jak z „Empikiem” – „do Empika” czy „do Empiku”...).

Odkryłam mianowicie bardzo interesującą sprawę – okazuje się, że ulice w Santiago są przejezdne w różne strony o różnej porze dnia i nocy. Ze względu na jednokierunkowe natężenie ruchu drogowego w godzinach szczytu (rano do centrum i wieczorem z centrum), każda większa ulica opatrzona jest w tablice komunikującą kierowców, jaki ruch odbywa się na niej w jakich godzinach. Na przykład między 7.00 i 9.00 rano 90% ulic w Santiago prowadzą do centum a wieczorem te same ulice zmieniają się w ulice wyjazdowe z miasta. Bradzo sprytne rozwiązanie...wynikające co prawda z braku infrastruktury... ale sprytne.

„Mikros” (chilijska nazwa na autobusy) - temat rzeka. W Santiago funkcjonuje około 200 lini autobusowych (!) i oczywiście nikt nie jest w stanie ich wszystkich znać. Przy takiej ilości autobusów mogłoby się wydawać, że należałoby w pierwszej kolejności stworzyć dobrze funkcjonujący system zawiadywania pojazdami (jak na przykład, tak nowoczesne rozwiązania jak rozkład jazdy, przystanki i takie tam)... Wygląda jednak na to, że albo nikt tu jeszcze na to nie wpadł, albo niekoniecznie Chilijczyką wydaje się to tak ważne jak mi.

Pomijając pełną brawury jazdę chilijskich kierowców „mikro” – nazwijmy ich wspólnym imieniem „Juan” - rodem z amerykańskich filmów akcji... (tych typów filmów, gdzie autobusy tratujące samochody osobowe na autostradzie wybuchają w wilekich eksplozjach pod koniec filmu, a „Juan” jako jedyny się ratuje :)... a więc pomijając ten szczegół... nie ma w Santiago de Chile czegoś takiego jak rozkład jazdy autobusów. Pytam więc – skąd można wiedzieć gdzie autobus się zatrzymuje? Moje pytanie budzi śmiech wśród Chilijczyków i wydaje się trywialne – „się żyje, się wie”... brzmi odpowiedź (jak widać nie istnieje opcja bycia tu obcokrajowcem, turystą, czy poprostu przyjezdnym Chilijczykiem spędzającym weekend u cioci w odwiedzinach). Żeby wiedzieć, gdzie jedzie autobus należy spytać Chilijczyków... sprawa się komplikuje poperz fakt, że każdy Chilijczyk zna rozkład jazdy tylko tych lini, których sam używa, a więc może nam pomóc, tylko taki Chilijczyk, który stoi na przystanku autobusu, o którego istnieniu jeszcze nie wiemy, a który chcemy znaleść... i jakby intuitywnie należy się więc udać w miejsce, które wydaje nam się być miejscem, do którego należy iść... i tam spytać. Spytać tylko żeby się niejako upewnić, bo skoro już właściwie jesteśmy w tym miejscu, to w sumie nie musimy już przecież pytać... A wyobraźmy sobie na przykład jeszcze, że pytamy osobę, którą tak jak my, intuitywnie wyczywa przystanki autobusów – to już lepiej wogóle nie pytać...

Nie wspomniałam przy tym o dwóch rzeczach:
– po pierwsze: wcale nie ma przystanków autobusów z prawdziwego zdarzenia w Santiago i „łapie” się autobusy na „stopa”. Więc drogą logiki, musielibyśmy szukać poprostu na ulicy osób, które przechadzają się ulicami i wygladają na to, jakby też chciały jechać autobusem... autobusem, którym my byśmy jechali... jeśli takowy wogóle istnieje... a jeśli wiemy, że istnieje, to wiemy, gdzie jedzie i gdzie go szukać i nie musimy nikogo pytać o drogę... absurd...
- po drugie: tak naprawdę kierowca autobusu („Juan”) za każdym razem wybiera trochę inną drogę (tak, żeby wprowadzić w tą absurdalną logikę trochę dodatkowego napięcia) i nikt oprócz niego nie wie – a może i on sam też nie bardzo – którędy tym razem pojedzie autobus:) Możliwe, że jest to bardziej uzależnione od tego, gdzie chcą jechać pasażerowie...ale nie jestem pewna...
A nie wspomniałam jeszcze o „colectivos” i metrze chilijskim:) Tyle się mówi o metrze w Japonii – jak to pracownicy metra upychają ludzi do pociągów – co jest faktycznie na porządku dziennym. Okazuje się jednak, że właściwie tłumy ludzi podróżujące w tym samym czasie metrem to zjawisko typowe nie tylko dla Japonii. W Santiago de Chile jest podobnie.

Codziennie spędzam prawie 2 h w metrze stojąc z innymi ludźmi i wygladamy jak sardynki w puszce :) W Chile jeszcze się nie upycha ludzi, ale na większych stacjach zatrudnieni są pracownicy, których praca polega na krzyczeniu – parafrazując - „żeby już nie wchodzić do pojazdu, bo nie ma więcej miejsca w środku”. Oczywiście nikt ich nie słucha i to tylko kwestia czasu, aż pracownicy ci bedą zmuszeni do odpychania, bądź popychania i przepychania pasażerów od i do metra. Koniec końców bedzie to wyglądało w najbliższej przyszłości tak samo jak w Tokyo.

Patrząc na panującą tu sytuację, podróżowanie metrem berlińskim wydaje się bardzo odprężającym zajęciem (faktem jest, że na tłok w metrze w Berlinie nigdy nie narzekałam). I trudno sobie wyobrazić, że w Santiago panuje taki tłok w metrze, które w godzinach szczytu kursuje średnio co 20 sekund (liczę, jak nie mam co robić – bo rozkładu jazdy oczywiscie nie ma:)... ale po co rozkład jazdy, jak metro pojawia się co 20 sekund).

Nie potrafię zrozumieć tylko, że metro przestaje kursować około 22.30 (!) (w Tokyo o 24.00 i to już wydawało mi się dziwne). Tymbardziej, że Chilijczycy żyją trybem życia zbliżonym do Hiszpanów, czyli jedzą kolację bardzo poźno wieczorem i wychodzą do barów i pubów także w trakcie tygodnia.

7.11.2006 - Fenomeny pogodowe


Prognoza pogody jest ciekawym wyznacznikiem cech kulturowych. W czasie prognozy pogody w różnych miejscach na ziemi podaje się oprócz typowch informacji - takich jak temperatura i zachmurzenie, czy opady – także dodatkowe informacje, które wydają się mieć dla mieszkańców danego obszaru również duże, żeby nie powiedzieć - podstawowe znaczenie.

I tak np. w Japonii mówi się dużo nie tyle o temparaturze, ale o sile wiatru (ze względu na taifuny), ale także o wilgotności powietrza (która w Tokyo jest z natury bardzo wysoka, a w okresie taifunów dochodzi do 95 % - czyli woda niejako wisi w powietrzu:) warto dodać, że w Polsce sięga ona rzędu 40% latem, a zimą nawet 90%). Siła rzeczy podawana są czesto informacje o trzęsieniach ziemi – ale to w sumie nie ma charakteru „prognozy”, bo odbywa się zdecydowanie po fakcie... i z pogodą też nie ma związku... tak tylko wspominam, bo Japończycy szaleją na punkcie mówienia o trzęsieniach ziemi (w Chile do tej pory przeżyłam 4 trzęsienia ziemi, które były dość silne i w żadnych wiadomościach nikt nawet o nich nie wsponiał:).

W Chile natomiast podaje się wartości natężenia promieni słonecznych UV... nie bardzo wiem tylko według jakiej skali. Okazuje się, że większość terytorium Chile leży dokładnie pod dziurą ozonową i słońce w tej części świata jest o wiele bardziej niebezpieczne (chociaż wcale się go tak nie odczuwa – możliwe że spowodowane jest to niską wilgotnością powietrza, rzędu 20% w Santiago). To tlumaczyłoby fakt, że numeracja filtrów sprzedawanych w Chile olejków przeciwsłonecznych rozpoczyna się od 20 i kończy na 70 – dziwiło mnie to wcześniej, dlaczego Chilijczycy, z natury o ciemnej karnacji używają tak wysokich „blockerów”. Z powodu tego niebezpiecznego natężenia promieni słonecznych nie istnieje w Chile prawie wogóle zjawisko „opalania się”. Gdziekolwiek by nie spojrzeć, jedyne osoby przebywające na słońcu i nie uciekające w cień to paradoksalnie obcokrajowcy o jasnej karnacji, podczas gdy Chilijczycy chowają się przed słońcem bardzo.

Polska prognoza pogody ma w sobie też coś, co fascynuje obcokrajowców i coś, co wydaje się być zastanawiające posługując się logiką powyższych przykładów (Japonia – taifun, Chile – słońce). Chodzi mianowicie o podawane przy każdej okazji ciśnienie powietrza... Jest w tym coś ciekawego, że każdy Polak mniej wiecęj wie, jakie ciśnienie wywołuje w jego organizmie jakie reakcje. Nie da się także przeoczyć faktu, że połowę chorób (ale także zmian nastrojów, problemów emocjonalnych i czystego lenistwa) w naszym kraju tłumaczymy sobie zmianą ciśnienia, podczas gdy przeciętny Niemiec nie ma pojęcia, czego jednostką są „hectopascale” (można by przy tej okazji dyskutować o poziomie edukacji przeciętnego Niemca... i zastanowić się także nad tymże poziomem eduakacji przeciętnego Polaka).

To trochę tak jak z „zębami” w Polsce... Każde dziecko wie, że mu na przykład „szóstka” wypadła, albo że „czwórka” go boli, albo „piątka” się rusza (zauważmy przy tej okazji, że żadko jest mowa o „jedynkach”, „dwójkach” i „trójkach”). Trudno sobie wyobrazić, że jesteśmy jednym z niewielu narodów posiadających tego rodzaju wiedzę „zębową” (mówię „z niewielu” żeby nie generalizować, ale nie spotkałam, mówiąc szczeże, nikogo, kto by nie był Polakiem i ją posiadał). Mało powiedziane „wiedza” – to cała filozofia jest przecież :) A w cywilizowanych krajach Europy zachodniej tylko wyspecjalizowana kadra medyków wtajemniczona jest w ten jakże skomplikowany system numeracji uzębienia...

2.11.2006 - Kampus San Joaquin / Universidad Católica















W tym tygodniu zaczelam praktyki w laoboratorium biotechnologicznym na wydziale agronomi na uniwersytecie w Santiago (“Universiadad Católica”). Jest to jeden z najstarszych i najwiekszych uniwersytetow w Chile i cieszy sie bardzo dobra renoma. Kampus uniwersytetu miesci sie na poludniu maista i jest olbrzymi. Budynki poszczegolnych wydzialow sa raczej male i ukryte w zieleni. Na srodku kampusu znajduje sie kosciol (jak przystalo na „uniwersytet katolicki” :) i codziennie o 13.00 odbywa sie w nim msza - kosciol jest pelny (!). W obrebie kampusu miesci sie tez szpital, przedszkole dla dzieci wykladowcow, banki, sklepy, obiekty sportowe i wszystko, co do szczescia potrzeba... co do szczescia potrzeba Chilijczykowi - bo przy kazdym wydziale zbudowany jest grill wielkosci 4 m2 :)

Jestem bardzo zadowolona z moich praktyk! Trudno jest w Chile wytlumaczyc idee praktyk, ktore robie (pewnie nie tylko w Chile... bo w Polsce tez pewnie nikt tego nie zrozumie) – mianowicie idee tzw. „przed-praktyk”, ktore nalezy zrobic przed rozpoczeciem studiow na kierunkach scislych w Niemczech. Praktyki takie trwaja, zaleznie od skierunku studiow, do 3 miesiecy i maja za zadanie przygotowanie przyszlych studentow do studiowania i danie im mozliwosci wgladu w potencjalna prace zawodowa po studiach. Bardzo mi sie podoba ten typ praktyk – mysle, ze nalezalo by cos takiego wprowadzic takze przed kierunkami humanistacznymi. Pare tygodniu nie jest streconym czasem, a czlowiek, jesli ma szczescie, jest po tym czasie w stanie stwierdzic, czy ten zawod mu sie podoba, czy nie.

A wiec... „po znajomosci” dostalam moje miejsce praktyk. Pracuje u pani profesor Marlene Gebauer, ktora wyklada na kierunku biologi. Zarono ona, jak i inni wykladowcy sa bardzo sympatyczni i „wyluzowani”. W laboratoriach pracuja sami studenci, ktorzy wlasciwie robia wszystko na wydziale i bez ktorych nic by sie tam nie odbylo (wszyscy robia oczywiscie od lat „praktyki” i pracuja tam za darmo...). Wszyscy moi wspolpracownicy sa wiec w moim wieku; pani profesor widuje przez 5 minut co dwa dni, a pracuje tak naprawde z Karen – studentka 4 roku biologi. Karen pracuje 2 lata na uniwerytecie, robi wszystko – od prowadzenia wykladow, do pracy w laboratorium i podejrzewam, ze ma wieksze pojecie o tym wszystkim niz niektorzy profesorowie.

Atmosfera w pracy jest tak inna od tej w Niemczech, ze na poczatku bylam bardzo zaskoczona... chyba za dlugo juz w Niemczech mieszkam. Generalna roznica wynika z mentalnosci Chilijczykow i Niemcow – ci pierwsi pracuja w gronie przyjaciol, z ktorymi rozmawia sie takze o zyciu prywatnym, o tematach, ktore nie maja nic wspolnego z praca; dla tych drugich praca stanowi czesto jedyny obiekt zainteresowan i jedyny temat rozmow (nawet ci, ktorzy maja bogate zainteresowania poza zawodowe, niechetnie rozmawiaja o nich w miejscu pracy).

Niemcy sa czesto w miejscu pracy innymi ludzmi niz w zyciu prytanym – z chwila wejscia do pracy staja sie chlodni, „profesjonalni” w szerokim tego slowa znaczeniu; nie chca byc posadzeniu o nieprofesjonalizm, o niedopatrzenie czegokolwiek, o nie branie swojej pracy na serio... i to do tego stopnia, ze zatracaja poczucucie realnosci: kazdy obsweruje kazdego, panuje atmosfera inwigilacji i spowodowanego tym zjawiskiem stresu, ktory wydaje sie byc wszechobecny. Stres – to dobre slowo charakteryzujace atmosfere pracy w Niemczech... kazdej pracy. Inna charakterystyka tej atmosfery to „brak zaufania”, nie ufa sie genralnie nikomu, ze robi swoja prace nalezycie i co z tego wynika, nie powieza sie inym zadan, ktore moglyby byc dla nich pewnego rodzaju wyzwaniem ( i ktore moglyby oczuwiscie sprawic pewnego rodzaju problem). Kazdy robi to, co lezy w jego kompetencji, co robi od lat, albo czego nauczyl sie powtarzajac to setki razy pod pilnym okiem pryzelozonego. Pracowalam w roznych miejscach w Niemczech i znam tez doswiadczenia innych ludzi i musze powiedziec, ze w tym kraju od pocztku kazdy daje ci odczuc, ze jestes niedoswiadczony, ze nie mozesz wiedziec, co nalezy zrobic i ze trzeba ci to bardzo dokladnie i wiele razy wytlumaczyc... i mowie tu o pracach wymagajacych zerowego zaangazowania intelektualnego... pracach dla... kretynow, ktore wedlu mnie moglby robic kazdy (na kasie w kinie, albo na bramce na Mundialu, albo pakowanie paczek, albo w fabryce... za kazdym razem tlumaczone mi 15 razy jak „chlop krowie na miedzy” do czego sluzy kazdy przycisk... a byl tylko jeden...)

A w laboratorium w Chile, gdzie kazdy mialby jak najbardziej podstawy ku temu, zeby tlumaczyc mi cos 15 razy i patrzec na rece i pilnowac na kazdym kroku – na co bylam przygotowana (bo faktycznie nie mam pojecia o tym, co mam robic i moj hiszpanski tez nie jest swietny). W tym wlasnie laboratorium Karen dala mi spis zwiazkow chemicznych, ktore potrzebuje, zeby spreparowac sciolke dla roslin in vitro i poszla czegos szukac... potem wrocila, spytala, czy wszystko ok – bylo ok, wiec zaczela robic swoje rzeczy, a ja po 2 godzinach i odmierzaniu, mieszaniu, przelewaniu, podgrzewaniu i chlodzeniu 30 roznych zwiazkow chemicznych (mikro- i makroelementow, witamin, hormonow, antybiotykow i innych takich) - wiec po tym czasie udalo mi sie zrobic substancje, o ktora chodzilo. Nikt mnie o nic nie pytal i w piatek bedziemy przesadzac do niej skrawki tytoniu zmodyfikowanego genetcznie...mozliwe, ze tyton nie przezyje, bo cos zmieszalam zle:) ale nie da sie ukryc, ze poprzez sposob w jaki mi zaufano, poczulam sie bardziej doceniona niz kiedykolwiek wczesniej.

Jutro bedziemy badan i porownywaw rozne probki ryzu metoda AFLP, ktora w grubsza polega na cieciu DNA enzymami i jego powielania (replikacji) w sztuczny sposob. Musze dzisiaj jeszcze troche poczytac o tym, co bedziemy jutro robic. To tez jest ciekawe – uczyc sie teori, ktora wykorzystuje sie rownoczesnie w calosci w praktyce. Nigdy wczesniej mi sie to nie zdarzylo (no moze poza uczeniem sie jezykow – ale to troche inna sprawa).

1.11.2006 - chilijscy Niemcy

Wiadomo powszechnie, ze do Chile wyimigrowali niemieccy uchodzcy: zarowno w XIX wieku, po I Wojnie Swiatowej, jak i po II Wojnie Swiatowej. Niemcy rozni, z roznym swiatopogladem przyjechali do Chile z roznych powodow. Przyjechali do Chile. Zalozyli wsie i miasta, szkoly i przedszkola, domy starcow i szpitale. W Chile mozna zyc w srodowisku, w ktorym wszyscy sa Niemcami i mowi sie po niemiecku.

Wsrod tej grupy ludzi znajduja sie nieuchronnie tacy, ktorzy czynnie (mniej lub bardziej „czynnie”) uczestniczyli w II Wojnie Swiatowej. Niektorzy z nich z pewnoscia gleboko wierzyli w niemiecka ideologie faszystowska. W chwili obecnej ich wnukowie sa w wieku 25 – 30 lat i dochodza do stanowisk, do wladzy i pieniedzy. Dlaczego o tym opowiadam... bo okazuje sie, ze tak jak dzieci niemieckich hitlerowcow gleboko wstydzily sie za czyny swych rodzicow i w wiekszosci unikaly jakiegokolwiek z tym zwiazku, tak nowe pokolenie przezylo juz „odwilz moralno-etyczna” i zaczyna „kombinowac”.

Tu, na koncu swiata (to okreslenie jest oczywiscie wzgledne, ale o dziwo nawet Chilijczycy mowia o sobie, ze sa na koncu swiata) mlodzi ludzie spotykaja sie ze soba, rzeby rozprawiac o tym, jak to idea hitlerowska zostala „mylnie zrozumiana” (cokolwiek mialoby to znaczyc) i jak to historia pisana jest przez zwyciezcow i biedne Niemcy na tym ucierpialy... tu nie chodzi nawet o Niemcy, bo oni odcinaja sie od Niemcow mieszkajacych w Niemczech, ktorzy sa tak „zaslepieni” przez propagande aliancka, ze nie widza jawnych wykroczen przeciw nim samym i kajaja sie przed swiatem na kolanach za bledy (ktore nie sa przeciez bledami) swych przodkow.

W Chile co glupszy, bogaty mlody czlowiek, ktory ma niemieckich przodkow zostaje omotany przez jakas dziwna ideologie rozpowszechniana przez starsze pokolenia (nie doszlam jeszcze to tego, kto sie tym zajmuje) i ktora polega na tlumaczeniu sobie calego zla na swiecie wina Zydow. Tutaj nalezy wytlumaczy, ze to, co sobie ci ludzie tlumacza to w wiekszosci niespelnienie wlasnych marzen natury finansowej. Idea chilijskich neonazistow to pokrotce: „Zudzi panuja nad swiatem. Stop. Maja w rekach wladze, pieniadze, wplyw na polityke w USA. Stop. USA robi wojne w Iraku z powodow finansowych (nie oszukujmy sie ze tak jest) – to Zydzi robia ta wojne”...

... rozmawialam ostatnio z takim jednym, ktorego wlasnie cytuje i biedny chcial mi opowiedziec, jak to „naprawde” jest na swiecie. Zaczal opowiadac od II Wojny Swiatowej... jak to powszechnie wiadomo: „...od momentu, jak to Polska zbombardowala Niemcy i Hitler musial sie bronic, a potajemnie Anglia, Francja i Polska juz wczesniej podpisaly umowe, zeby zgladzic biedaczka...” Kolega ten przeprowadzil rodem ekonomiczne obliczenia na temat kosztow gazu w Oswiecimiu, ktore przy podawanych liczbach zgladzonych Zydow, bylyby tak wysokie, ze to sie poprostu nie oplacalo... a wiec nie moze byc prawda. (Bylabym emocjonalnie do tych spraw podchodzacym facetem – kolega dostalby lansko...)

Tak sobie wesolo rozmawialismy, bo musze przyznac, ze juz roznych ludzi spotkalam – Rosjan w moim wieku, ktorzy opowiadali mi o braterskim przylonczeniu Republiki Polskiej do „Wielkiego Brata”, ktorego Polska potem zdradzila – ale ta historia z tym zbombardowaniem Niemiec i rozpetaniem II Wojny Swiatowej bardzo mnie rozbawila (probowalam mu wytlumaczyc, ze to wszystko przez Grzegorza Brzeczyszczykiewicza...ale nie zrozumial:). Chlopak sobie ze mna nie porozmawial, bo zadawalam mu za glupie pytania, na ktore nie byl uprzednio przygotowany. Po przytaknieciu, ze i owszem Zydzi rzadza swiatem (Zydzi, ktorzy sa od 20 geeracji Amerykanami, Rosjanami, Polakami i Chilijczykami), stwierdzilam, ze nie widze w zwiazku z tym problemu i spytalam czy polega on moze na tym, iz moj rozmowca nie jest, a bardzo by chcila byc jednym z nich.

Podejrzewam, ze on i jemu podobni w glebi serca nie pragna niczego bardziej, jak stac sie wlasnie tymi „Zydami rzadzacymi swiatem”, o ktorych tyle rozmyslaja. Tragizm ich ideologi polega na tym, ze wynika ona tylko i wylacznie z czystej zawisci. I spotyka sie banda zdesperowanych mlodych ludzi na koncu swiata, zdesperowanych, bo za glupich, zeby miec to, czego chca – a chca za duzo na swoj poziom intelektualny. Spotykaja sie, zeby ,za przeproszeniem, rozmawiac o „dupie Maryny”... i „dupie Hitlera”:) Najsmutniejsze jest to, ze stanowia oni wyzsza klase w Chile (zarono z finansowego, jak i – teoretycznie - intelektualnego punktu widzenia).

To by bylo narazie na tyle, jesli chodzi o chilijskich neonazistow...

30.10.2006 - Temuco

Bylismy w zeszlym tygodniu pare dni w Temuco, u rodzicow Claudio. Temuco znajduje sie okolo 750 km na poludnie od Santiago, a roznica pogody jest ogromna. Bylo zimno! Palilismy w kominku codziennie. Tam dopiero konczy sie zima i zaczyna wiosna. A zima mama Claudio dokarmia kolibry pod domem:) – tak jak u nas sikorki. Przed domem zawiszone sa buteleczki napelnione woda z cukrem, do ktorych co pare sekund przylatuja malutkie kolibry, pija i szybciutko uciekaja. Jest taki jeden, ktory najwyrazniej uwaza buteleczke ze slodka woda za swoja wlasnosc i odgania wszystkich „intruzow”. Problem polega na tym, ze ma dwie butelki, a intruzow jest tak duzo, ze biedny nie nadaza z tym odganianiem:)

W Temuco jadlam pierwszy raz w zyciu chirimoya – to owoce, ktore w smaku przpominaja torche gruszke. Sa slodkie, ale nie za bardzo, srednio twarde i bardzo smaczne jako podwieczorek. Przed obiadem jedlismy prawie codziennie alcachofa (artyszoki) – wlasciwie je sie tylko bardzo malutka ich czesc ze srodka, ale jesli czlowiek ma czas i ochote na zabawe jedzeniem, mozna jesc takze listki. Z ugotowanego alcachofa mozna z latwoscia wyciagac poszczsgolne listki, maczac w sosie i wygryzac ich wewnetrzna czesc. Rowniez bardzo dobre:)

28.10.2006 - Sluzba zdrowia w Chile

Sluzba zdrowia w Chile to oddzielna historia... Bedac lekarzem mozna tu po paru latach kupic sobie mala wyspe na Pacyfiku:) Jednorazowa wizyta u lekarza kosztuje okolo 200 zl i to tylko za przyslowiowe „trzasniecie drzwiami”. Wiekszosc lekarzy przyjumuje tu prywatnie, co oznacza, ze kazdy pacjent musi zaplacic pieniadze za wizyte, a potem ubiega sie w chilijskiej kasie chorych o ich zwrot. Przy tym ta kasa chorych pokrywa okolo 80% - 90% leczenia, a reszte nalezy zaplacic z wlasnej kieszeni. Ta reszta siega przy powazniejszym schorzeniu (powiedzmy ze potrzebujemy pare zdjec rentgena i mala operacje i parodniowy pobyt w szpitalu) rzedu kilku tysiecy zlotych. Sa to sumy, ktore tylko okolo 15% spoleczenstwa w Chile jest w stanie zaplacic, a cala reszta... nie moze sobie pozwolic na chorowanie... Bogaci Chilijczycy lecza sie u jeszcze bogatszych Chilijczykow, a biedni ida do panstwowego szpitala i czekaja miesami na operacje, ktora powinna byc przeprowadzona na miejscu.

Czy w Polsce jest duzo inaczej..?

26.10.2006 - Santiago de Chile

Troche zdjec bogatszych dzielnic Santiago...w tych innych jeszcze nie bylam...