2.11.2006 - Kampus San Joaquin / Universidad Católica















W tym tygodniu zaczelam praktyki w laoboratorium biotechnologicznym na wydziale agronomi na uniwersytecie w Santiago (“Universiadad Católica”). Jest to jeden z najstarszych i najwiekszych uniwersytetow w Chile i cieszy sie bardzo dobra renoma. Kampus uniwersytetu miesci sie na poludniu maista i jest olbrzymi. Budynki poszczegolnych wydzialow sa raczej male i ukryte w zieleni. Na srodku kampusu znajduje sie kosciol (jak przystalo na „uniwersytet katolicki” :) i codziennie o 13.00 odbywa sie w nim msza - kosciol jest pelny (!). W obrebie kampusu miesci sie tez szpital, przedszkole dla dzieci wykladowcow, banki, sklepy, obiekty sportowe i wszystko, co do szczescia potrzeba... co do szczescia potrzeba Chilijczykowi - bo przy kazdym wydziale zbudowany jest grill wielkosci 4 m2 :)

Jestem bardzo zadowolona z moich praktyk! Trudno jest w Chile wytlumaczyc idee praktyk, ktore robie (pewnie nie tylko w Chile... bo w Polsce tez pewnie nikt tego nie zrozumie) – mianowicie idee tzw. „przed-praktyk”, ktore nalezy zrobic przed rozpoczeciem studiow na kierunkach scislych w Niemczech. Praktyki takie trwaja, zaleznie od skierunku studiow, do 3 miesiecy i maja za zadanie przygotowanie przyszlych studentow do studiowania i danie im mozliwosci wgladu w potencjalna prace zawodowa po studiach. Bardzo mi sie podoba ten typ praktyk – mysle, ze nalezalo by cos takiego wprowadzic takze przed kierunkami humanistacznymi. Pare tygodniu nie jest streconym czasem, a czlowiek, jesli ma szczescie, jest po tym czasie w stanie stwierdzic, czy ten zawod mu sie podoba, czy nie.

A wiec... „po znajomosci” dostalam moje miejsce praktyk. Pracuje u pani profesor Marlene Gebauer, ktora wyklada na kierunku biologi. Zarono ona, jak i inni wykladowcy sa bardzo sympatyczni i „wyluzowani”. W laboratoriach pracuja sami studenci, ktorzy wlasciwie robia wszystko na wydziale i bez ktorych nic by sie tam nie odbylo (wszyscy robia oczywiscie od lat „praktyki” i pracuja tam za darmo...). Wszyscy moi wspolpracownicy sa wiec w moim wieku; pani profesor widuje przez 5 minut co dwa dni, a pracuje tak naprawde z Karen – studentka 4 roku biologi. Karen pracuje 2 lata na uniwerytecie, robi wszystko – od prowadzenia wykladow, do pracy w laboratorium i podejrzewam, ze ma wieksze pojecie o tym wszystkim niz niektorzy profesorowie.

Atmosfera w pracy jest tak inna od tej w Niemczech, ze na poczatku bylam bardzo zaskoczona... chyba za dlugo juz w Niemczech mieszkam. Generalna roznica wynika z mentalnosci Chilijczykow i Niemcow – ci pierwsi pracuja w gronie przyjaciol, z ktorymi rozmawia sie takze o zyciu prywatnym, o tematach, ktore nie maja nic wspolnego z praca; dla tych drugich praca stanowi czesto jedyny obiekt zainteresowan i jedyny temat rozmow (nawet ci, ktorzy maja bogate zainteresowania poza zawodowe, niechetnie rozmawiaja o nich w miejscu pracy).

Niemcy sa czesto w miejscu pracy innymi ludzmi niz w zyciu prytanym – z chwila wejscia do pracy staja sie chlodni, „profesjonalni” w szerokim tego slowa znaczeniu; nie chca byc posadzeniu o nieprofesjonalizm, o niedopatrzenie czegokolwiek, o nie branie swojej pracy na serio... i to do tego stopnia, ze zatracaja poczucucie realnosci: kazdy obsweruje kazdego, panuje atmosfera inwigilacji i spowodowanego tym zjawiskiem stresu, ktory wydaje sie byc wszechobecny. Stres – to dobre slowo charakteryzujace atmosfere pracy w Niemczech... kazdej pracy. Inna charakterystyka tej atmosfery to „brak zaufania”, nie ufa sie genralnie nikomu, ze robi swoja prace nalezycie i co z tego wynika, nie powieza sie inym zadan, ktore moglyby byc dla nich pewnego rodzaju wyzwaniem ( i ktore moglyby oczuwiscie sprawic pewnego rodzaju problem). Kazdy robi to, co lezy w jego kompetencji, co robi od lat, albo czego nauczyl sie powtarzajac to setki razy pod pilnym okiem pryzelozonego. Pracowalam w roznych miejscach w Niemczech i znam tez doswiadczenia innych ludzi i musze powiedziec, ze w tym kraju od pocztku kazdy daje ci odczuc, ze jestes niedoswiadczony, ze nie mozesz wiedziec, co nalezy zrobic i ze trzeba ci to bardzo dokladnie i wiele razy wytlumaczyc... i mowie tu o pracach wymagajacych zerowego zaangazowania intelektualnego... pracach dla... kretynow, ktore wedlu mnie moglby robic kazdy (na kasie w kinie, albo na bramce na Mundialu, albo pakowanie paczek, albo w fabryce... za kazdym razem tlumaczone mi 15 razy jak „chlop krowie na miedzy” do czego sluzy kazdy przycisk... a byl tylko jeden...)

A w laboratorium w Chile, gdzie kazdy mialby jak najbardziej podstawy ku temu, zeby tlumaczyc mi cos 15 razy i patrzec na rece i pilnowac na kazdym kroku – na co bylam przygotowana (bo faktycznie nie mam pojecia o tym, co mam robic i moj hiszpanski tez nie jest swietny). W tym wlasnie laboratorium Karen dala mi spis zwiazkow chemicznych, ktore potrzebuje, zeby spreparowac sciolke dla roslin in vitro i poszla czegos szukac... potem wrocila, spytala, czy wszystko ok – bylo ok, wiec zaczela robic swoje rzeczy, a ja po 2 godzinach i odmierzaniu, mieszaniu, przelewaniu, podgrzewaniu i chlodzeniu 30 roznych zwiazkow chemicznych (mikro- i makroelementow, witamin, hormonow, antybiotykow i innych takich) - wiec po tym czasie udalo mi sie zrobic substancje, o ktora chodzilo. Nikt mnie o nic nie pytal i w piatek bedziemy przesadzac do niej skrawki tytoniu zmodyfikowanego genetcznie...mozliwe, ze tyton nie przezyje, bo cos zmieszalam zle:) ale nie da sie ukryc, ze poprzez sposob w jaki mi zaufano, poczulam sie bardziej doceniona niz kiedykolwiek wczesniej.

Jutro bedziemy badan i porownywaw rozne probki ryzu metoda AFLP, ktora w grubsza polega na cieciu DNA enzymami i jego powielania (replikacji) w sztuczny sposob. Musze dzisiaj jeszcze troche poczytac o tym, co bedziemy jutro robic. To tez jest ciekawe – uczyc sie teori, ktora wykorzystuje sie rownoczesnie w calosci w praktyce. Nigdy wczesniej mi sie to nie zdarzylo (no moze poza uczeniem sie jezykow – ale to troche inna sprawa).

Brak komentarzy: