9.11.2006 - Ruch uliczny w Santiago de Chile


Wygląda na to, że zagadnienie to stanie się jednym z czołowych tematów tego oto blogu („blogu” czy „bloga”? – to tak jak z „Empikiem” – „do Empika” czy „do Empiku”...).

Odkryłam mianowicie bardzo interesującą sprawę – okazuje się, że ulice w Santiago są przejezdne w różne strony o różnej porze dnia i nocy. Ze względu na jednokierunkowe natężenie ruchu drogowego w godzinach szczytu (rano do centrum i wieczorem z centrum), każda większa ulica opatrzona jest w tablice komunikującą kierowców, jaki ruch odbywa się na niej w jakich godzinach. Na przykład między 7.00 i 9.00 rano 90% ulic w Santiago prowadzą do centum a wieczorem te same ulice zmieniają się w ulice wyjazdowe z miasta. Bradzo sprytne rozwiązanie...wynikające co prawda z braku infrastruktury... ale sprytne.

„Mikros” (chilijska nazwa na autobusy) - temat rzeka. W Santiago funkcjonuje około 200 lini autobusowych (!) i oczywiście nikt nie jest w stanie ich wszystkich znać. Przy takiej ilości autobusów mogłoby się wydawać, że należałoby w pierwszej kolejności stworzyć dobrze funkcjonujący system zawiadywania pojazdami (jak na przykład, tak nowoczesne rozwiązania jak rozkład jazdy, przystanki i takie tam)... Wygląda jednak na to, że albo nikt tu jeszcze na to nie wpadł, albo niekoniecznie Chilijczyką wydaje się to tak ważne jak mi.

Pomijając pełną brawury jazdę chilijskich kierowców „mikro” – nazwijmy ich wspólnym imieniem „Juan” - rodem z amerykańskich filmów akcji... (tych typów filmów, gdzie autobusy tratujące samochody osobowe na autostradzie wybuchają w wilekich eksplozjach pod koniec filmu, a „Juan” jako jedyny się ratuje :)... a więc pomijając ten szczegół... nie ma w Santiago de Chile czegoś takiego jak rozkład jazdy autobusów. Pytam więc – skąd można wiedzieć gdzie autobus się zatrzymuje? Moje pytanie budzi śmiech wśród Chilijczyków i wydaje się trywialne – „się żyje, się wie”... brzmi odpowiedź (jak widać nie istnieje opcja bycia tu obcokrajowcem, turystą, czy poprostu przyjezdnym Chilijczykiem spędzającym weekend u cioci w odwiedzinach). Żeby wiedzieć, gdzie jedzie autobus należy spytać Chilijczyków... sprawa się komplikuje poperz fakt, że każdy Chilijczyk zna rozkład jazdy tylko tych lini, których sam używa, a więc może nam pomóc, tylko taki Chilijczyk, który stoi na przystanku autobusu, o którego istnieniu jeszcze nie wiemy, a który chcemy znaleść... i jakby intuitywnie należy się więc udać w miejsce, które wydaje nam się być miejscem, do którego należy iść... i tam spytać. Spytać tylko żeby się niejako upewnić, bo skoro już właściwie jesteśmy w tym miejscu, to w sumie nie musimy już przecież pytać... A wyobraźmy sobie na przykład jeszcze, że pytamy osobę, którą tak jak my, intuitywnie wyczywa przystanki autobusów – to już lepiej wogóle nie pytać...

Nie wspomniałam przy tym o dwóch rzeczach:
– po pierwsze: wcale nie ma przystanków autobusów z prawdziwego zdarzenia w Santiago i „łapie” się autobusy na „stopa”. Więc drogą logiki, musielibyśmy szukać poprostu na ulicy osób, które przechadzają się ulicami i wygladają na to, jakby też chciały jechać autobusem... autobusem, którym my byśmy jechali... jeśli takowy wogóle istnieje... a jeśli wiemy, że istnieje, to wiemy, gdzie jedzie i gdzie go szukać i nie musimy nikogo pytać o drogę... absurd...
- po drugie: tak naprawdę kierowca autobusu („Juan”) za każdym razem wybiera trochę inną drogę (tak, żeby wprowadzić w tą absurdalną logikę trochę dodatkowego napięcia) i nikt oprócz niego nie wie – a może i on sam też nie bardzo – którędy tym razem pojedzie autobus:) Możliwe, że jest to bardziej uzależnione od tego, gdzie chcą jechać pasażerowie...ale nie jestem pewna...
A nie wspomniałam jeszcze o „colectivos” i metrze chilijskim:) Tyle się mówi o metrze w Japonii – jak to pracownicy metra upychają ludzi do pociągów – co jest faktycznie na porządku dziennym. Okazuje się jednak, że właściwie tłumy ludzi podróżujące w tym samym czasie metrem to zjawisko typowe nie tylko dla Japonii. W Santiago de Chile jest podobnie.

Codziennie spędzam prawie 2 h w metrze stojąc z innymi ludźmi i wygladamy jak sardynki w puszce :) W Chile jeszcze się nie upycha ludzi, ale na większych stacjach zatrudnieni są pracownicy, których praca polega na krzyczeniu – parafrazując - „żeby już nie wchodzić do pojazdu, bo nie ma więcej miejsca w środku”. Oczywiście nikt ich nie słucha i to tylko kwestia czasu, aż pracownicy ci bedą zmuszeni do odpychania, bądź popychania i przepychania pasażerów od i do metra. Koniec końców bedzie to wyglądało w najbliższej przyszłości tak samo jak w Tokyo.

Patrząc na panującą tu sytuację, podróżowanie metrem berlińskim wydaje się bardzo odprężającym zajęciem (faktem jest, że na tłok w metrze w Berlinie nigdy nie narzekałam). I trudno sobie wyobrazić, że w Santiago panuje taki tłok w metrze, które w godzinach szczytu kursuje średnio co 20 sekund (liczę, jak nie mam co robić – bo rozkładu jazdy oczywiscie nie ma:)... ale po co rozkład jazdy, jak metro pojawia się co 20 sekund).

Nie potrafię zrozumieć tylko, że metro przestaje kursować około 22.30 (!) (w Tokyo o 24.00 i to już wydawało mi się dziwne). Tymbardziej, że Chilijczycy żyją trybem życia zbliżonym do Hiszpanów, czyli jedzą kolację bardzo poźno wieczorem i wychodzą do barów i pubów także w trakcie tygodnia.

Brak komentarzy: