7.02.2006 – Santiago de Chile



Z lotniska odebrali nas znajomi – Romina i Felipe, ktorzy nocowali u nas kiedys w trakcie swojej podrozy po Europie. Mieszkamy w domu rodzicow Felipe, ktorzy wlasnie wyjechali.

W Chile jest srodek lata. Okolo 20.00 wieczorem jest nadal 25 stopni! Od chwili wyjscia z lotniska i po pierwszym oddechu letnim czystym powietrzem zapomina czlowiek o trudach podrozy.

Pojechalismy szybko do domu Felipe, po drodze zrobilismy zakupy. W sklepie widzialam zadziwiajace ilosci nieznanych mi owocow i warzyw. Wszystko smakuje bardzo naturalnie i swiezo w porownaniu do pomiorow i innych takich sprowadzanych z Holandii przez caly rok. Juz prawie zapomnialam, ze warzywa i owoce moga tak smakowac! Arbuz! Kupilismy arbuza 15 kg za 8 zloych! Bedziemy go jesc nastepny tydzien.

Mieso – ulubiony product Claudio – do wyboru do koloru. W Niemczech nie ma zadnego wyboru miesa i zawsze myslalam, ze w Polsce jest duzy, ale tu sa takie czesci zwierzat, ktorych nigdy nie widzialam. Owoce moza tez sa prawie w takich ilosciach jak w Japonii.

Coz moglismy wiec jesc na kolacje? Chlopcy grillowali i przyzadzili pare ladnych kilo miesa (na 4 osoby!), ktorych nawet oni nie dali rady zjesc. Zawsze myslalam, ze Claudio je duzo miesa, ale Felipe, ktory jest mnieszy, zjadl duzo wiecej, a Romina (mniejsza ode mnie), zjadla tyle co Claudio… Salatke jadlam ja… bo sie dorwalam do pomidorow (1,20 zloty za kilo!). Rominie bylo chyba glupio, ze ona nie je salatki i tez zaczela:)

Usnelam o 23 snem kamiennym…

Brak komentarzy: