29.12.2006 – Dzień trzeci... kolejne wrażenia
Od trzech dni prubujemy wymienić pieniądze i okazuje się to wielkim problemem. Niestety wszyscy mamy przy sobie gotówkę i to w obcej walucie. Gdzieniegdzie można znaleść kantor, w którym wymieniają tylko peso argentyńskie na dolary i odwrotnie.
Kantor wymieniający inne waluty (ale też nie więcej niż 10 różnych) znaleźliśmy po 3 dniach 8 stacji metra dalej. Kolejka do kantoru jest olbrzymia. W środku są trzy okienka: w okienku numer 1 i 2 oddaje się pieniądze, które chcemy wymienić i dostajemy kwitek, na podstawie którego otrzymujemy walutę docelową w okienku numer 3 do którego znów ustawia się kolejka i w którym pracuje pan... z okienka numer 2, w którym przed chwilą byliśmy. Całość odbywa się w napiętej atmosferze, z ochroną, która pomaga ustwić się w kolejce i instruuje kto za kim stoi. Wymiana walut odbywa się tylko na podstawie ważnego paszportu; Do tego w kantorze tym można zamienić obce waluty na peso argentyńskie, ale nie odwrotnie (!), a akurat potrzebowaliśmy jedno i drugie.
Jeśli ktoś jest wychowany w Szczecinie, gdzie kantorów jest więcej niż czegokolwiek... no może w drugiej kolejności po aptekach i gdzie niektóre waluty wymienia nawet pani sprzedawczyni w osiedlowym warzywniaku, trudno jest się przyzwyczaić do tego rodzaju traktowania problemu wymiany walut.
Dzisiaj temparatura w Buenos Aires przekroczyła 36ºC i to przy bardzo wysokiej wilgotności powietrza... Teraz jest 23.00 i nadal nie bardzo można wyjść na zewnątrz. Strasznie, strasznie... dobrze, że mamy klimatyzację w mieszkaniu.
Jedzenie sprzedawane jest w Argentynie w znacznie większych porcjach niż w Chile... a w Chile porcje już są olbrzymie:) Oto zdjęcie kotleta schabowego zamówionego w jednej z normalnych resteuracji w Buenos Aires. Ma on wielkość mniej więcej 5 – 6 polskich kotletów schabowych i kosztował 14 złotych. Kotlet podawany jest „po neapolitańsku” – pokryty jest warstwą szynki, sera i sosu pomidorowego:

28.12.2006 - Dzień drugi w Buenos Aires
Dzisiaj byliśmy w centrum miasta, zobaczyć zabytki miejskie.
Główny plac miasta nosi nazwę „Plaza de Mayo” i znajduje się przy nim Pałac Prezydencki o nazwie „Casa Rosada” („Różowy Dom”... taki amerykański „Biały Dom”... tylko różowy) – faktycznie cała budowla pomalowana jest na różowo. Stało się to za sprawą jednego z byłych prezydentów Argentyny – Sarmientiego – który w roku 1873 postanowił pomalować swą siedzibę na różowo na znak porozumienia dwóch ugrupowań politycznych: „federales”, których kolorem był czerwony i „unitarios”, których reprezentował kolor biały.
Sam plac „Majowy” jest najbardziej historycznym miejscem w Buenos Aires. Najważniejsze wydarzenia w historii Argentyny odbyły się właśnie na tym placu: Rewolucja Majowa w roku 1810 (uzyskanie niepodległości), ogłoszenie konstytucji w roku 1860, spowodowana pogłębiającym się kryzysem ekonomicznym wielka demonstracja w roku 2001, która spowodowała podanie się do dymisji ówczesnego prezydenta Fernando de la Rúa. W każdy czwartek na placu zbierają się matki protestujące i opłakujące ich dzieci, które „zaginęły” w trakcie dyktatury wojskowej z lat 1976 – 1983.
Po prawej stronie placu (patrząc od strony pałacu prezydenckiego) znajduje się katedra miejska „Catedral Metropolitana”, w której znajdują się szczątki generała José de San Martín. Był on jedną z najbardziej znaczących postaci w historii kraju, jednego z głównych kolonizatorów „nowego lądu”.
Po dwóch dniach spędzonych w Buenos Aires moje pierwsze wrażenie - to znaczy -że miasto jest chaotyczne i niezadbane, ale w ten uroczy sposób – papierek tu, papierek tam... więc to wrażenie przekształca się powoli w inne, a minaowicie, że Buenos Aires jest poprostu brudne! Wszędzie coś leży, nikt tego nie sprząta; chodniki nawet w centrum turystycznym dziurawe (a w takich miejscach zreguły dba się bardziej o wszystko); latarnie miejskie nawet pod Pałacem Prezydenckim nie działają; w wielu miejscach poprostu śmierdzi. Najbardziej irytująca jest woda kapiąca z większości budynków na chodniki – woda pochodząca z klimatyzacji. Do tego nie istnieją dla Argentyńczyków żadne zasady ruchu drogowego, których nie można złamać:) Większość ludzi, których spotkaliśmy w mieście jest poprostu niemiła – ale z tego mieszkańcy Buenos Aires podobno są znani i inaczej jest w innych miastach Argentyny. Do tego dochodzi wysoka wilgotność powwietrza – wszyscy są spoceni... może dlatego są niesympatyczni... 12 milionów spoconych ludzi w jednym miejscu..!
27.12.2006 - Pierwsze wrażenia z Buenos Aires
Wczoraj przylecieliśmy do Argentyny i spędzimy tu kolejnych 7 dni.
Już na pierwszy rzut oka da się odczuć znaczne różnice między Chile i Argentyną.
Wymienie moje pierwsze spostrzeżenia:
Mało który kierowca respektuje czerwone światła; a policjanci kierujący ruchem drogowym stoją na skrzyżowaniu popijając herbatę („mate” – herbata, którą piją w Argentynie, Paragwaju i Urugwaju i która ma działanie pobudzające), paląc papierosy lub czytając gazety.
Mężczyźni w Argentynie całują się na powitanie... Chilijczycy wystraszeni, „definitywnie nie będą się z nikim całować” :)
W Argentynie jest znacznie taniej niż w Chile. Tutejsze ceny przypominają polskie.
Zdecydowanie inni ludzie zamieszkują Argentynę i Chile. W Chile przeważająca ilość mieszkańców to metysi, około 10% ludności jest biała i 5% to indianie. W Argentynie 70% ludności jest biała (oczywiście większość ma ciemną karnację, czyli wyglądają jak Hiszpanie albo Włosi), 15% metysów, wiele Azjatów – około 10% i trochę indian ukrytych na granicy z Paragwajem. Podobno w Argentynie indianom żyje się o wiele trudniej niż w innych krajach Ameryki Południowej, ze względu na dyskryminację rasową.
Nie da się ukryć jednak, że po trzech miesiącach spędzonych w Chile trudno jest się znów przyzwyczajić do faktu, że w sklepach kasjerki mają niebieskie oczy, że w kiosku sprzedawca również je ma i że obsługa stacji benzynowej to niebieskoocy blondyni. W Chile niebieskie oczy zdecydowanie świadczą o statucie społecznym i nikt się nie spodziewa i nie wymaga od „niebieskookich” pracowania w wyżej wymienionych miejscach. Pamiętam dokładnie miejsca w Chile, w których ubsługiwali nas „niebieskoocy”: KFC w centrum Santiago, stacja benzynowa w Temuco i sprzedawca biletów PKS w Temuco. Trzy osoby (!), trzy osoby, które ja pamiętam i które zapamiętają także Chilijczycy. Osoby, które są dumą swojego zakładu pracy, bo reprezentują jakość, klasę i profesjonalizm... i to tylko z powodu koloru oczu... Nie zdziwiłoby mnie, gdyby płacono im więcej za te ich nibieskie oczy.
Pierwszy raz widziałam w jakimś mieście takie skupisko ludności żydowskiej. Niedaleko naszego domu znajduje się liceum żydowskie, księgarnie żydowskie, sklepy i wszystko czego dusza zapragnie. Dzieci biegają po ulicach w małych żydowskich czapeczkach, starsi panowie wędrują ulicami w 40 - stopniowym upale, ubrani w czarne płaszcze i kapelusze. Niesamowity widok biorąc pod uwagę, że większość z nich wyemigrowało do Argentyny z powodu II Wojny Światowej i że mniej więcej w tym samym czasie, do tego samego miejsca przyjechała taka sama ilość nazistów...
Generalnie miasto wygląda dokładnie tak, jak wyglądać powinno biorąc pod uwagę kryzys ekonomiczny z połowy lat 90 – tych: czyli jest dosyć chaotyczne, trochę brudne, trochę podupadłe, gdzieniegdzie budynki rozpoczęte i nieukończone, miasto zdecydowanie oszczędza na repertaurze miejsc użytku publicznego i na sprzątaniu ulic.
Mieszkamy w dzielnicy o nazwie Palermo. Większość ulic w tej części miasta to małe, ciemne miejsca, z tysiącami małych sklepików, salonów fryzjerskich w starym stylu i pralni na każdym rogu. Wszystko to przypomina trochę polskie realia ostatnich lat komuny i pierwszych po przełomie (mówię „ostatnich”, bo innych nie pamiętam:). W powietrzu unosi się zapach krochmalu... (naprawdę co dziesiąty sklep to pralnia – wygląda na to, że nikt nie ma pralki w domu... my też nie mamy).
Palermo jest podzielone na „Palermo viejo” (stare Palermo) i „Palermo Hollywood” (tego nie trzeba tłumaczyć) :) Generalnie Palermo jest jedną z bogatszych dzielnic miasta, ale zdecydowanie nie można jej porównać do bogatszych dzielnic w Santiago de Chile.
24.12.2006 - Święta Bożego Narodzenia w Chile

Polskie rękodzieło choinkowe:)zrobione na wzór ¨jeżyków¨ babci Lodzi:)
Podstawową różnicą między Świętami Bożego Narodzenia w Polsce i w Chile jest obecna pora roku. 21 grudnia, a więc trzy dni przed świętami, w Chile rozpoczyna się kalendarzowe lato. W zależności od regionu, temparatury wachają się od 15ºC do 40ºC.
Wyobraźmy więc sobie Święta Bożego Narodzenia w środku lata, ludzie przemierzający miasto w krótkich spodenkach i okularach przeciwsłonecznych. Ulice pełne dekoracji świątecznych – wszystkie okoliczne palmy przystrojone są w łańcuchy i światełka choinkowe. Przebrani za Świętego Mikołaja opaleni Chilijczycy stoją zapoceni w swoich czerwonych kożuszkach w 30 - stopniowym upale... aż dziw, że się jakoś nie przystosowali do tego klimatu i nie występują na przykład w krótkich czerwonych gatkach i czerwonej czapeczce z daszkeim.
Ze względu na uwarunkowania pogodowo - klimatyczne wieczór wigilijny przebiega w zdecydowanie innej atmosferze. Kolacje spożywa się oczywiście po zachodzie słońca, czyli około 22.00 (ale nikt nie czeka na „pierwszą gwiazdkę”), a prezenty otwiera się po północy. Potrawy wigilijne także znacznie różnią się od polskich: oczywiście nie ma karpia, barszczu i pierogów, za to są owoce morza, różne rodzaje mięs, wino białe i czerwone, świerze owoce – czereśnie, truskawki, melony, mango i papaje.
Brak jest opłatka i sianka pod białym obrusem, ale choinka, żłobek, pierniki i kolędy są obecne. W Chile zdecydowanie nikt nie wierzy w to, że zwierzaki mówią o północy 24 grudnia... i trudno tutaj kogoś do tego pomysłu przekonać:)
25 grudnia to dzień wolny od pracy i podobnie jak w Polsce spędza się go na „nic nie robieniu”; za to 26 grudnia jest już całkiem normalnym dniem roboczym.
23.12.2006 – Pinochet - ciąg dalszy
Wydawało by się, że śmierć Augusto Pinocheta zakończy wewnętrzną „wojnę” w Chile...
Po przecież generał nie zasiądzie już na ławie oskarżonych. Nie ma kto odpowiedzieć za morderswa, machlojki polityczne i akty korupcji.
Prawdopodobnie większość Chilijczyków, tych nastawionych prawicowo czy lewicowo, większość z nich w głębi duszy żywi cichą nadzieję, że ten cały podział społeczeństwa i różnice zdań się zakończą.
A jednak konflikt trwa nadal... Obecny problem zaistniał z powodu pomysłu burmistrza jednej z dzielnic Santiago (Las Condes – dzielnica, w której za czasów dyktatury mieszkał sam Augusto Pinochet, teraz mieszka Prezydent Bachelet, a generalnie dzielnica ta zamieszkiwana jest przez ludzi zamożnych). A więc parę dni po śmierci generała pojawił się projekt nazwania jednej z ulic jego imieniem, a w tym samym czasie grono polityków chilijskiej prawicy oficjalnie zgłosiło pomysł postawienia pomnika Pinocheta na jednym z głównych placów miasta – dosłownie przed oknami chilijskiego „białego domu”, w którym mieszka Pani Prezydent (przypomnijmy, że ona i jej rodzina była jedną z „ofiar” reżimu wojskowego w Chile) i tuż obok pomnika Salvadora Allendy (który to właśnie jak na zrządzenie losu był ofiarą puczu Pinocheta i zginął w jego trakcie) ... i zaczęło się - publiczne dyskusje, sprzeczki, rozmowy, argumentacje za i przeciw Pinochetowi, analizy historyków, psychologów, socjologów i wypowiedzi zafascynowanych, zaangażowanych, zawiedzionych, zainteresowanych jak również... niezainteresowanych – dosłwonie wszystkich.
I jak ma się to wszystko ustabilizować, kiedy postać ta budzi tyle rozbieżnych emocji. Każdy pojedynczy artykuł, książka, podręczniki szkolne bedą przez wiele kolejnych lat wywoływały dyskusje podobne do dziesiejszych.
22.12.2006 - Święta w laboratorium
Ostatnio zdarzyło mi się w Chile coś ciekawego, co nigdy nie miało miejsca w podczas pięciu lat spędzonych w Niemczech. Mianowicie jeden z profesorów pracujących dwa laboratoria obok mojego przyszedł do nas po wodę na herbatę i podczas krótkiej rozmowy poinformowałam go skąd jestem i co robię. Bardzo zachwycił sie faktem, że jestem Polką i zaczeliśmy rozmawiać o Janie Pawle II (nigdy z żadnym Nimcem nie rozmawiałam na ten temat, a tu przez 2 miesiące przynajmniej z 10 razy).
Profesor ten, w wieku około 65 lat, nakapował innym w departamencie, że jestem rodaczką Jana Pawła II i dwa dni pózniej zaczeły się ekspedycje innych profesorów po wodę na herbatę:) Najpierw przyszedł brat wyżej wspomnianego pana – w tym samym wieku. Potem jeszcze inny profesor, aż w końcu wczoraj na spotkaniu wydziałowym z okazji Wigili Bożego Narodzenia, wszyscy rozmawiali o Polakach i jakie to szczęście, że “krewna” Jana Pawła II pracuje z nimi.
Bardzo sympatyczny gest. Wiele osób jest tu bardzo religijnych i papież jest dla nich oczywiście głową kościoła, ale jednocześnie osobą bardzo odległą, prawie nierealną. Mam wrażenie, że moja obecność, dała im dowód na to, że Polacy naprawdę istnieją< że istnieją ludzie mówiący w ojczystym języku „papy”. Wypytywali, co wiem o papieżu, chwalili, pokazywali jego zdjęcia, które stoją prawie w każdym laboratorium (i które oczywiście już wcześniej widziałam) – a zdjecia nowego papieża jeszcze nie stoją nigdzie… pewnie musi sobie na to zapracować.
Swoją drogą, w Niemczech nigdy nie widziałam w miejscu publicznym zdjęcia ani “naszego” papieża ani “ichniego” i generalnie nikt by tak po prostu nie „obnosił się” ze swoją religią albo o niej rozmawiał ze współpracownikami.
Dzisiaj jest ostatni dzień pracy przed Świętami Bożego Narodzenia i dostałam malutkie upominki od wszystkich kolegów z pracy i dwóch profesorów. Jakoś nie wiedziłam, że wszyscy sobie coś dają i nie miałam niczego:( - tak to jest, jak się za długo w Niemczech mieszka… W styczniu to nadrobię i przyniosę wszystkim prezenty. To nawet lepiej, bo w styczniu nikt nie będzie ich oczekiwał i się jeszcze bardziej ucieszą!
20.12.2006 - Makijaż w miejscach publicznych.
Metro. Santiago de Chile.
Jadąc w mniej czy bradziej zatłoczonym metrze chilijskim, można od czasu do czasu zobaczyć ciekawe zjawisko – mianowicie kobiety przeprowadzające część swej porannej toalety w środku komunikacji publicznej. Puder, szminka, cienie do powiek, kredki do oczu wprawione w ruch o 8.00 rano w metrze… Taki mały ekshibicjonizm.
Już w metrze tokijskim zwróciłam uwagę na fakt malowania się wielu kobiet i … niektórych mężczyzn w miejscach publicznych. Wiele Japonek wydaje się być nierozłączna ze swym lusterkiem. Siadają w jakimkolwiek miejscu wyposażonym w stół, stawiają swoje lusterka przed sobą i zaczynają się malować, poprawiać i oglądać z każdej strony. W resteuracjach, stołówkach, w toaletach publicznych. Rozmawiają z koleżankami, które też patrzą w swoje lusterka…
Powiedzmy, bardzo ogólnie, że proceder ten, według odczucia przeciętnego Europejczyka, mija się z dobrym gustem.
Możliwe, że w Japonii to wszystko wynika z braku czasu – Japończycy mieszkający w Tokyo spędzają parę godzin dziennie w metrze i przystosowali się do spania i odbywania porannej toalety w tym właśnie miejscu.
Dlaczego jednak robią to Chilijczycy?
Trudno powiedzieć, ale nie można oderwać oczu patrząc na kobietę, która fascynuje tym co robi. Bo po pierwsze ma w swojej małej podręcznej torebce pół zasobów toaletki domowej; po drugie to co maluje sobie na twarzy ma niejednokrotnie bardzo twórczy wymiar – wyobraźmy sobie kreskę namalowaną na przykład podczas jazdy na ostrym zakręcie, albo podczas lekkich wstrząsów. I po trzecie – nieraz można zobaczyć przyżądy nadzyczajne, które używają podczas robienia makijażu: bo już sama zalotka (choć nazywa się tak słodko) wygląda jak maszyna tortur (to tylko kwestia czasu, kiedy jedna z drugą sobie to w oko wsadzą)… ale nieraz, co bardziej, powiedzmy prostolinijna Chilijka, wyciąga … łyżeczkę do herbaty… (tak łyżeczkę !), która spełnia tą samą funkcję co zalotka i łyżeczką podwijają rzęsy (!)… aż sobie nią oka nie wykłują. Czego to się nie robi, żeby być piękną:)
12.12.2006 – dwa dni po śmierci Pinocheta
Przez ostatnie dwa dni pod oknami naszego domu przewineło się około 80.000 ludzi. Ludzi, którzy opłakiwali śmierć Pinocheta. Nawet w nocy sala z trumną była otwarta i kto chciał czekać około 8 godzin w kolejce, mógł osobiście pożegnać generała.
Z naszego punktu widzenia (ludzi mieszkających na przeciwko „Escuela Militar”), ceremonia pożegnalana i towaszyszące jej przez dwa dni ubolewania tłumu, były bardzo uciążliwe: pomijając krzyczących i śpiewających „non stop” ludzi, było można też usłyszeć całą noc odgrywany hymn nardowy - w jego dłuższej wersji, skróconej po przełomie w 1989 z powodu bardzo nacjonalistycznych treści (a trzeba powiedzieć, że ta krótsza, obecna wersja jest już wystarczająco nacjonalistyczna); można też było zobaczyć ludzi, tzw. „fanów politycznych”, niszczących okoliczne budynki, bo rzekomo budujący je robotnicy nie są fanami Pinocheta (nie zapominajmy przy tym, że 4 stacje metra dalej na południe ci właśnie „nie-fani” Pinocheta niszczą budynki, w których rzekomo pracują fani Pinocheta).
Całokształt uroczystości zakończył się punktem kulminacyjnym w postaci mszy świętej i defiladą kadetów szkoły oficerskiej z jej bardzo symboliczną częścią w postaci przejazdu trumny przez główny plac przed szkołą oficerską i przejścia czarnego konia bez jeźdźca za trumną...
Małżonka Pinocheta nie życzyła sobie, żeby ktoś z obecnie panującego rządu przybył na pogrzeb (!). Pani Minister Obrony Narodowej Blanlot przyjechała i została wygwizdana przez 20.000 ludzi obecnych na uroczystości i obrzucona wodą (!).
W trakcie uroczystości pożegnalnych niektóre przemówienia przybrały charaker bardzo polityczny: np. wnuka gen. Pinocheta, który nazywa się - o zgrozo - Augusto Pinochet i jest wojskowym (to przekazywanie potomnym pełnych imion w tym kraju ma w sobie nieraz coś strasznego), który wypowiedział się przeciw obecnemu rządowi.
Trzech z odwiedzających trumnę Pinocheta młodych ludzi pożegnało swojego lidera pożegnaniem hitlerowskim...
W tym samym czasie w centrum miasta odbyła się coroczna demonstracja w imię praw człowieka, która przypadkowo zbiegła się z datą pogrzebu Pinocheta i w której uczestniczyło przynajmniej tyle samo osób, co w pogrzebie generała. Ta pokojowa demonstracja zakończyła się przybyciem pod pomnik prezydenta Salvadora Allendy (ofiara puczu Pinocheta reprezentujący okres chilijskiego komunizmu) i wrzuceniem czarnej, podpalonej trumny, do rzeki Mapoczo przepływającej miasto (!).
* zdjęcia pochodzą ze strony jednej z chilijskich gazet: latercera.cl
10.12.2006 - śmierć Pinocheta
Dzisiaj o 14.15 czasu lokalnego generał Augusto Pinochet zmarł w jednym ze szpitali w Santiago de Chile, osłabiony przebytym przed paroma dniami zawałem serca.
Miasto wrze... demonstracje... pochody...
Ludzie na ulicach... wiwatują... krzyczą... płaczą... ze smutku bądź z radości...
Trudno opisać, jakie emocje budził wszystkie te lata, do dnia dziesiejszego postać generała Pinocheta w Chile. Czas jego dyktatury (1979 - 1989) budzi takie kontrowersje, że do dziś większość dyskusji w tym kraju przeprowadzana jest właśnie na ten temat. Młodzi ludzie, którzy absolutnie nie pamiętają nic z tego okresu historii gotowi są na bijatykę z kontrdyskutantem z powodu rozbieżnych zdań na ten temat.
Ujmijmy to tak – połowa kraju kocha Pinocheta, a druga go nienawidzi; gdzieś pomiędzy znajdziemy parę osób bez zdania na ten temat, lub takich, które nie chcą na ten temat dyskutować. Jednak podział tych dwóch grup jest ściśle określony i spujny z podziałem klasowym w Chile (patrz – poprzedni artykuł): przeważająca część klasy niższej w Chile jest „przeciw” niemu, a klasa wyższa „za” Pinochetem.
Klasie niższej odebrano ziemię w okresie dyktatury Pinocheta, która należała do niej podczas poprzedniego okresu władzy w Chile – systemu komunistycznego rządzonego przez Salvadora Allendę. Klasa wyższa uważa, z grubsza, że to wlaśnie Pinochet umożliwił przejście do systemu wolonorynkowego i stworzył silną opozycję wobec panujących w tym czasie w całej Ameryce Południowej systemów komunistycznych; że wprowadził reformy potrzebne i owocne; i że coprawda, stało się to kosztem życia wielu osób, ale rozpatrując wady i zalety, cały ten okres można podstumować jako pozytywny dla rozoju kraju...
... tak to się tłumaczy, żeby ładnie brzmiało...
... ciekawe jak byśmy my, Polacy, tłumaczyli okres 40 lat powojennych, gdybyśmy nie mogli tego wszystkiego “zwalić” na Rosję... co nie oszukując się jest taką samą bzdurą, jak usprawiedliwianie morderst za czasów dyktatury Pinocheta, bo niekomu, oprócz nas samych (a to tylko, bo chcemy w to wierzyć) nie wmówimy, że przez 40 lat w Polsce żaden Polak nie przyłożył ręki do tego, co miało miejsce?
A więc Chilijczycy dzisiaj jednocześnie płaczą i świętują. jedyny problem polega na tym, że wszystko to przybiera formę bardzo agresywną. Pod pałacem prezydenckim w Santiago od jakiegoś czasu mają miejsce zamieszki: nie bardzo wiadomo kto kogo bije, bo klasa niższa bije policjantów, którzy za czasów puczu byli też przeciwko Pinochetowi... pod szpitalem małżonki zmarłych żołnierzy śpiewają hymny pochwalne na cześć Pinocheta (już od tygodnia tak śpiewają swoją drogą)... a pod główną siedzibą wojska chilijskiego, która nawiasem mówiąc znajduje się pod naszym domem, zbierają się tłumy wyglądające, póki co, na pacyfistycznie nastawione – również dużo śpiewają... Teraz na przykład śpiewają, podskakując jednocześnie: „para pam pam, para pam pam, a kto z nami nie skacze jest komunistyczną świnią!”... Czyli bardzo pokojowo... Mimo to postanowiłam nie opuszczać miszkania:)
Ta główna siedziba wojska w Chile (nad którą właśnie krążą helikoptery) nazywa się „Escuela Militar del Libertador Bernardo O'Higgins” (jako sąsiad – instytucja bardzo sympatyczna – codziennie o 6.00 rano zaczynają grać na trąbce, strzelać z armatki i wogóle dużo grają i śpiewają). Jest to szkoła założona 16.03.1817 roku w celu kształceniu wyższej kadru wojskowej w Chile i do tej pory przetrwała jako szkoła oficerska. Wojsko chilijskie było główną podoprą duktatury Pinocheta, było wylęgarnią antykomunistyczego światopoglądu za czasów Allendy, było i jest utożsamiane z generałem Augusto – jedynym prawdziwym bohaterem każdego chilijskiego żołnierza.
Interesujay jest w tym wszystkim aspekt podejścia obecnej Pani Prezydent Michelle Bachelet do tej sytuacji. Jej ojciec został zamordowany w trakcie dyktatury, ona sama i jej matka były wielokrotnie przesłuchiwane i w końcu zmuszone do opuszczenia kraju (Bachelet studiowała na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie).
Dzisiaj ona właśnie zdecydowała, że dzień śmierci byłego dyktatora nie zostanie ogłoszony dniem żałoby narodowej. Spotkało się to z dość silnym sprzeciwem ze strony zwolenników Pinocheta. Teoretycznie bowiem dzień śmierci każdego prezydenta jest dniem żałoby narodowej... a Pinochet oficjalnie był konstytucyjnie wybranym prezydentem w wyborach powszechnych. Wybory te były najprawdopowobniej fałszywe, ale się odbyły i trudno teraz o tym dyskutować.
Myślę, że Bachelet przemyślała to wszystko bardzo gruntownie już jakiś czas temu.
Dziesiejszy dzień jest nadzwyczajny dla Chile, bo daje szansę na zapomnienie i choć nikomu nie życzę źle, to jednak rozpatrując śmierć Pinocheta pod kątem uspokojenia nastrojów w kraju, powinno się to było stać 10 lat temu.
strona po polsku o Pinochecie (przetłumaczona z chilijskiej Wikipedii):
http://pl.wikipedia.org/wiki/Augusto_Pinochet
3.12.2006 – chilijska “arystokracja”
Możliwe, że próba wytłumaczenia skomplikowanego zjawiska jakim wydaje się być struktura społeczna i hierarchia klasowa w Chile – mija się z celem. Trudno jest bowiem dosadnie opisać coś, co wymyka się kategorią rozumowym przeciętnego Polaka... (To oznaczało by jednak, że żadna z publikacji w tym blogu nie ma większego sensu, więc mimo wszystko spróbuje:)
Istnieje więc w Chile rozwarstwienie społeczne, prawdopodobnie typowe dla tej cześci świata, które z jednej strony nie wykazuje w swej strukturze niczego nadzwyczajnego, bo mamy tu klasę niższą, średnią i wyższą; z drugiej jednak strony, z perspektywy obywatela krajów Europy Środkowej, nadzwyczajne wydają się proporcje między tymi trzema grupami i charakter każdej z klas.
W zasadzie można powiedzieć, że w krajach bardziej rozwiniętych ekonomicznie (bo o Chile mówi się generalnie jako o kraju „rozwijającym się” i jeszcze nie „rozwinietym”) istnieje bardzo silna klasa średnia, podzielona co prawda wewnętrznie na podklasy i podgrupy, który to podział jest jednak mało odczuwalny w życiu codziennym. Klasa średnia wydaje się być trzonem struktury społecznej w krajach europejskich (określenie „europejskich” jest bezsprzecznie olbrzymim uogólnieniem) i to pod wieloma względami: ilościowym, zarobkowo – inwstycyjnym (w sensie obrotu pieniężnego w kraju, zakładania działalności gospodarczych i firm), konsumcyjnym, kulturowym (w sensie kreowania kultury w kraju) i w wielu innych wymiarach.
W Chile natomiast niektóre z tych kategorii przypisane są niejako klasie wyższej, przez co klasa średnia traci bardzo na znaczeniu. Podejżewam, że ilościowo mniej ludzi należy do klasy średniej w Chile niż w państwach europejskich – pozostałe dwie klasy są liczniejsze. Ale pomijając nawet ten fakt, mimo wszystko klasa średnia ma charakter podrzędny w Chile: jest tylko czymś pomiędzy, pomiędzy tymi, którzy mają pieniądze i tymi, którzy ich nie mają; jest jakby poczekalnią, okresem przejściowym dla ludzi, którzy z jakiś powodów nie należą ani do biedoty, ani do majętnych. Klasa średnia w Chile nie ma swojej kultury, nie produkuje kultury w wymiarze, w jakim czyni do klasa niższa i wyższa. Klasa średnia nie ma dużego znaczenia na rynku finansowym i nie dla niej, w pierwszym rzędzie, budowane są centra handlowe. Klasa średnia w Chile, proporcjonalnie rzecz biorąc, nie zarabia tych pieniędzy, które zarabia klasa średnia w Polsce, czy w Niemczech (zakładając, że można stawiać zarobki polskie i niemieckimi na jednym poziomie...). I w końcu - klasa średnia niejednokrotnie nie ma np. możliwości zdobycia wykształcenia wyższego: co tlumaczy fakt, że nie ma potem wpływu na kształtowanie kultury czy gospodarki krajowej.
W Chile część „uprawnień” europejskiej klasy średniej przejęła klasa wyższa. Ludzi do niej należących jest zdecydowanie więcej, niż ludzi należących do klasy wyższej np. w Polsce, czy w Niemczech. Europejska klasa wyższa jest małą, hermetycznie zamkniętą grupą ludzi, którzy sie znają między sobą i są tak bogaci, że nie funkcjonują w tym samym świecie, do którego należy klasa średnia. Są odludkami z wyboru, z pięcioma domami rozsianymi po całej Europie (w tym z jednym obowiązkowo w Monaco / co wynika z reportaży telewizyjnych), spędzającymi czas w inny spospób i w innych miejscach niż reszta społeczeństwa. Prawdziwej klasy wyższej w Europie nie można spotkać tak poprostu na ulicy (albo przypadkiem przypałętać się do niezaproszonym na imprezę klasy wyższej). Dlatego też mało kto zdaje sobie sprawę z istnienie klasy wyższej w Europie – jej obecność nie ingeruje w życie „średniaków”, nie wywołując u nich ewentualnie złego samopoczucia.
W Chile – odwrotnie. Klasa wyższa panoszy się wszędzie – oczywiście mam na myśli miejsca publiczne niejako dla niej przeznaczone, a nie w znaczeniu każdej dzielnicy, bo dzielnice bytowania poszczególnych klas społecznych są w Chile ściśle określone.
Chjilijska klasa wyższa jest jakby europejską klasą średnią posiadającą dużo, dużo więcej pieniędzy... i często „nazwisko”. W Chile istniją nazwiska świadczące o statusie finansowym – często bardzo mylnie (to tak troche jak czasach Polski szlacheckiej: gdzie co drugi człowiek należał do szlachty... zaściankowej, ale szlachty). Generalnie - im nazwisko brzmi bardziej europejsko, tym lepiej.
Trudno więc powiedzieć, czy w Chile te – powiedzmy – 10% narodu posiadający 80% pieniędzy w kraju, czy to bardzo bogata klasa średnia, a wyższej nie ma; czy może bardzo „zmieszczuchowiona” klasa wyższa – w „europejskim” tego słowa znaczeniu. Bo to właśnie ona dyktuje reguły, wytycza nowe drogi i wyznacza panujące w kraju trendy.
Ponadto każda z klas chilijskich da się poniekąd zcharakteryzować fizjologicznie. Na podstawie noszonego stroju – co jest jeszcze całkiem normalne, bo na tej podstawie (tak jak można rozpoznać np. Polaków w swetrach i Niemców ze złotymi oprawkami okularów); ale również na podstawie czystej segregacji rasowej: tak więc biali, wysocy ludzie, z delikatnymi rysami twarzy, europejskimi korzeniami rodowymi, czasem blond włosami, rzadziej niebieskimi oczami – to przede wszystkim klasa wyższa. Niscy, okrągli (nieraz otyli) mieszkańcy tego kraju, z ciemnymi włosami i brązowymi oczami – to klasa niższa (i oczywiście Indianie również). Klasa średnia to coś pomiędzy.
Wyobraźmy więc sobie, że idąc ulicami Santiago, ludzie patrząc na siebie, wiedzą, kim jest inna osoba, gdzie mieszka, co ma, a czego nie. Chilijczyką naprawde głęboko wierzą w to, iż na podstawie nazwiska, akcentu, ubrania i koloru skóry można poznać drugiego człowieka. Znakomita większość nie zadaje sobie trudu wyjścia poza ten schemat ciągłego oceniania innych i bycia ocenianym... na podstawie cech, na które nikt z nas nie ma większego wpływu.
Pytanie, czy w Europie robimy to na mniejszą skalę. W gruncie rzeczy człowiek zawsze dopasowuje się do wyobrażeń innych ludzi o nim samym: staje się takim, jakim inni go widzą lub widzieć chcą.
A jakim widzą cię inni w Chile: klasa niższa jest uważana przez innych za grupę ludzi głupich – i nie owijając w bawełnę, w większości nią jest, bo nigdy nie miała szansy na zdobycie wykształcenia;
Klasa wyższa uważana jest przez innych za grupę ludzi bogatych i ... głupich (!) – głupich, bo reprezentuje czysty konsumcjonizm, i faktycznie konsumują za wszystkich w kraju, więc nie mają czasu na inne takie tam – czytanie, myślenie czy coś:) Bardzo generalizując, można powiedzieć, że inni nie oczekują od nich niczego nadzwyczajnego i im samym brak jest oczekiwań i samokrytyki – patrzy się na ich powierzchowność i stan majątkowy, więc w pewnym momencie większość z nich ogranicza swoje pole zainteresowań do tych wlaśnie dwóch obszarów, a cała reszta wydaje się nie mieć nadzwyczajnego znaczenia.
Rozwijająca się klasa średnia daje nadzieję na powolne wyjście z tej wszechobecnej „głupoty”. Bo na razie budzi wrażenie „bezpłciowości” – nie bardzo wiadomo, kim jest człowiek należący do klasy średniej, nie wiadomo, co od niego oczekiwać, co powie, co wie. Ma więc największy potencjal, bo jest nikim, a może stać się wszystkim – tymi słowami nazwał kiedyś Gombrowicz „niedojrzałość”.
Tak to można ująć – chilijska klasa średnia jest jeszcze niedojrzała.















