25.11.2006 - Viña del Mar



Viña del Mar to miejscowość letniskowa, położona nad Pacyfikiem w V Regionie w Chile i oddalona od stolicy o około 150 km.





Viña del Mar została założona w miejscu, w którym znajdowały się wcześniej dwie znaczące winnice: „las Siete Hermanas” i „Viña de la Mar”, i które przedzielała mała rzeka o nazwie Marga Marga, która obecnie przepływa przez środek miasta. Te dwie winnice należały do José Francisco Vergara Echevers. Od 1855 roku zalożono kolej między Viña del Mar i pobliskim większym miastem Valparaíso, co sprawiło, że zaczęto kupować tereny w pobliżu winnic. 31.05.1878 José Francisco Vergara Echevers wywalczyl prawa miejskie dla Viña del Mar, które miasto otrzymało z nakazu ówczesnego prezydenta republiki Aníbal Pinto Garmendia.

Najstarsza cześć miasta to jego centrum, które znajduje się w dolinie pomiędzy pobliskimi wzgórzami, w delcie rzeki Marga Marga i które mieszkańcy miasta, ze względu na nizinne ukształtowanie terenu nazywają „el plan” (skrót od słowa „plano” oznaczającego „płaski”, „równy”). Do dnia dziesiejszego można użyc analogicznie trzech zwrotów, które oznaczają obszar delty Marga Marga: „ el centro” („centrum”), „ el Viña” („winnica”) albo „ el plano” („równina”).
W latach 30 XX wieku miasto zaczęło się rozrastać w strone pobliskich wzgórz; Jedną z pierwszych dzielnic usytuowaną na wzgórzach była dzielnica Recreo, łącząca Viña del Mar z pobliskim Valparaíso. Następnie założono na północy miasta dzielnicę Santa Inés, a potem w latach 60 na wschodzie - dzielnicę Miraflores, dzisiaj jedną z największych w mieście. Następnie powstała nad rzeką Reñaca dzielnica o tej samej nazwie, która w latach 90 znacznie się rozrosła i przekształciła w dzielnicę zamiszkiwaną obecnie przez bogatszą klasę średnią.

Na początku XX wieku, kiedy to arystokracja odkryła zalety kąpieli, świerzego powietrza i rekreacji związanej z nadmorskim mikroklimatem, Viña del Mar stała się miejscem wypoczynkowym i atrakcją tyrystyczną na skalę krajową. Viña del Mar miała także znaczenie dla przemysłu chilijskiego: głównie poprzez firmę “Compañía Refinera de Azúcar de Viña del Mar” (CRAV) założoną w roku 1873 i inną o nazwie „Levis & Murphy y Cía” – założoną w roku 1883.

W roku 1929 ówczesny prezydent Chile Carlos Ibáñez del Campo nakazał wybudować pałac prezydencki na jednym ze wzgórz miasta. Mniej więcej w tym samym czasie założono też „Casino de Viña”, jedne z największych i najbardziej popularnych w całym kraju. Poczynając od dekady lat 60 zaczęto popularyzować „Międzynarodowy Festiwal Piosenki w Viña del Mar” („Festival Internacional de la Canción de Viña del Mar”), który organizowany jest od tamtej pory w lutym każdego roku.
W latach 80 Viña del Mar zaczeła przekształcać się w miasto uniwersyteckie. Założono w nim wiele uniwersytetów prywatnych (obecnie 7 uniwersytetów i 3 politechnik) i filie uniwersytetów państwowych (obecnie 3 z nich mają swoje przedstawicielstwa w mieście).

W chwili obecnej Viña del Mar bardzo się rozrasta. Współpraca architektów i sejsmologów umożliwiła budowę wyższych budynków (20, 30 i 40 – piętrowych); do niedawna bowiem czynniki sejsmologiczne uniemożliwiały tego typy przedsięwzięcia. W roku 2005 prezydent Chile Ricardo Lagos Escobar zainicjował budowę metra w najstarszej cześci miasta.

22.11.2006 - System edukacji w Chile


System edukacji w Chile to bardzo skomplikowana sprawa. Skomplikowana dlatego, że absolutnie nie ma jednolitego systemu. Istnieje raczej pare systemów równoległych, niespujnych jeden z drugim. Systemów, w których uczniowie i studenci sami nie bardzo wiedzą, w którym momencie swojej „kariery szkolnej” się znajdują.

Mam wrażenie, że wszystko odbywa się tu trochę „na czuja” (to tak trochę jak z komunikacją miejską w Santiago, o której była mowa w jednej z poprzedniech publikacji). Rozmawiając z 10 osobami o systemie szkolnictwa w Chile, uzyskujemy 10 różnych wersji...

Na pozór wszystko jest jasne: 8 lat podstawówki, 4 lata liceum albo technikum, a potem na studia. Problem polega na czym innym…

Po pierwsze w Chile istnieją 3 typy instytucji oświatowych: państwowe, prywatne i półprywatne (co nie oznacza w żadnym wypadku, że za uczęszczanie do instytucji państwowych nie płacimy... ale o tym później). Szkoły prywatne stanowią 43%, a uniwerytety prywatne - 50% placówek w kraju. Generalny problem to brak spójności nauczanego materiału w tych trzech typach placówek. W Chile panują do tej pory reformy szkolnictwa wprowadzone przez Pinocheta, które to dawały każdemu regionowi (ale takze mniejszym obszarom) bardzo dużą sfobodą w zakresie wybierania materiału i form nauczania.

Po drugie – w Chile generalnym wyznacznikiem jakości szkoły jest wysokość jej czesnego. Genralnie, im więcej rodzice płacą za szkołę, tym (teoretycznie) jest lepsza. W przypadku uniwersytów jest trochę inaczej, bo dwa czołowe uniwerystety w kraju są jednak państwowe – Universidad Catolica i Universiadad de Chile – ale z drugiej strony, mniej więcej, na tym też się kończy lista dobrych uniwersytetów państwowych.
Za czesne na uniwersytecie, w zależności od kierunku, płacimy miesięcznie od 600 – 2 000 zł (!). Liceum kosztuje średnio od 200 zł w górę. Za uniwerytety państowowe płaci się oczywiście dużo mniej niż za prywatne, ale byle kierunek zaczyna się od wyżej wspomnianych 600 zł.

Problem pierwszy i drugi, razem prowadzą do konkluzji, że jednym z najlepszych interesów w Chile okazuje się otwarcie liceum lub uniwersytetu, który to proces jest nieporównywalnie łatwiejszy niż w Europie. I w ten oto sposób w samym Santiago doliczymy sie około 30 uniwerytetów. Liczba liceum w całym kraju wydaja się być niezliczona (podejżewam, że istnienie niektórych z tych placówek jest zanotowane tylko w jakimś registrze prowincjonalnym i nie doszło do uszu Santiago).

Jedyną częścią wspólną dla wszystkich uczniów i jedną z niewielu okazji sprawdzenia poziomu nauczania (niestety za późno) jest matura, która jest jednocześnie egzaminem wstępnym na studia. I nagle, w tym całym chaosie, okazuje się, że sama matura jest całkiem nieźle zorganizowana: z trzema przedmiotami obowiązkowymi (hiszpańskim, matematyką i historią z geografią Chile) i sześcioma przedmiotami do wyboru (matematyką w zakresie rozszerzonym, historią, fizyką, chemią, biologią, sztuką); Egzamin jest testem wielokrotnego wyboru, którego wyniki publikowane są w gazecie góra dwa dni po egzaminie (! – ile czasu uczniów i nauczycieli oszczedza się kupując pożądny komputer).

Po maturze wiele osób idzie do dwuletniej szkoły policealnej (która oczywiście nie jest za darmo), żeby tam... powtarzać w trochę rozszerzonym zakresie materiał ostatnich dwóch lat liceum. Ten etap systemu edukacji wydaje się być niedorzeczną i krótkoterminową próbą naprawy braku spujności systemu nauczania – można powiedzieć, że są to 2 lata wyrównawcze. Po tych 2 latach idzie się na studia i na początku, mniej więcej 1 rok, powtarza się po raz kolejny ten sam materiał...

Pod pojeciem „studia” rozumiane są w Chile studia licencjackie, które trwają od 4 do 7 lat (!). Po tym czasie można ubiegać się o przyjęcie na studia magisterskie, które trwają 2 lata; a po kolejnych 5 do 7 lat można zdobyć tytuł doktora. Na tym kończy się też drabina edukacyjna w Chile. Nie ma tytułu profesora. Zastanawiające jest, że Chilijczycy studiując nieporównywalnie dłużej uzyskują ten sam dyplom co Europejczycy studiujący krócej. Albo w Chile studiuje się wolniej, albo my dysponujemy niepełną wiedzą kończąc studia...

...albo cały ten długi proces edukacyjny w Chile, zakończony tutułem doktora (8 + 4 + (2) + 4,5 - 7 + 2 + 5 – 7 lat ) rozpatrujemy w kategoriach czyjegoś bardzo dobrego interesu i w tej systuacji nie ma odpowiedzi na pytanie o sensowność długości studiowania w tym kraju... pojawia się natomiast pytanie, kto na tym tak dobrze zarabia...

Konkluzja:

W Chile na edukacje, nawet tą podstawową, niestety nie mogą sobie pozwolić wszyscy. Na studiowanie żadko kiedy mogą sobie pozwolić młodzi ludzie pochodzący z klasy średniej – z reguły robią oni 2 – 3 letnią szkołę policealną przyuczającą do jakiegoś zawodu pod kątem bardziej technicznym. Wynika to tylko i wyłącznie z braku funduszy. Oczywisty wydaje się być fakt, że w trakcie studiów student w 100% uzależniony jest finansowo od rodziców (– tzw. wymuszona „polityka prorodzinna”:).
Istnieje możliwość zaciągnięcia kredytu na studia, ale obejmuje on tylko (ale w sumie to „aż”) opłaty za studia. Nieraz uniwersytet wydaje najlepszym studentą bony na jedzenie w stołówce. W ostatnim czasie zaczeły pojawiać się organizacje stypendialne wspierające studentów na studiach magisterskich.

W obliczu takich warunków mogę być tylko wdzieczna, że w Polsce, jak by nie było, prawie każdy może pójść do szkoły, a wiele osób również na uniwersytet. Bo w warunkach panujących w Chile, ani ja, ani prawie nikt z moich znajomych, nie mógłby sobie na to pozwolić.

W wielu miejscach w Chile dzieci pomagają w pracy rodzicą; często pracują na polu zbierając owoce i warzywa. W ten sposób ubogie chilijskie rodziny zarabiają dodatkowe pieniądze kosztem wykształcenia dzieci i zadbania o ich przyszłość. Dlatego też rząd chilijski przeprowadza od paru lat program pomocy ludziom w trudnej sytuacji finansowej i płaci rodzicą miesięcznie mniej więcej taką kwotę, jaką ich dzieci byłyby w stanie wypracować na polu (okolo 8 zł dziennie), aby te mogły iść do szkoły.

Wydaje się, że najpotrzebniejsze reformy systemu edukacyjnego w Chile to: - wprowadzenie ulepszonego systemu kontroli placówek edukacyjnych - polepszenie jakości poziomu edukacji - umożliwienie wszystkim uzyskania podobnego poziomu edukacji - dostosowanie systemu edukacji do norm ogólnoświatowych

21.11.2006 - Santiago de Chile



Jeszcze nie opowiadalam nic o Santiago...

Santiago to nazwa dwoch obszarow – pierwszy z nich to tylko jedna z dzielnic miasta, w ktorej zyje okolo 200.000 ludzi (rocznik statystyczny 2002); drugi z nich to aglomeracja miejska Santiago, ktora obejmuje swym zasiegiem okoliczne wsie i miasta i w ktorej mieszka okolo 6 mln ludzi (rocznik statystyczny 2002). Santiago lezy w dolinie gorskiej, otoczone z jednej strony Andami, a z drugiej - nadmorskim pasmem gorskim „Cordillera de la Costa”. Przez miasto przeplywa rzeka Río Mapocho.

Misto to zostalo zalozone 12.02.1541 przez Pedro de Valdivia. Dotarl on do tego miejsca tylko z garstka zolnierzy (150 osob) i rozbil oboz na wzgorzu Santa Lucia. Zalozenie miasta w tym wlasnie miesjcu mialo znaczenie taktyczne, mianowicie mozliwosc obrony przed indianami Mapuche, ktorzy zaatakowali miasto juz we wrzesniu tego samego roku.

Na poludniu miasta lezy dzielnica Maipú, w ktorej to trzy stulecia pozniej, 5.04.1818 Chilijczycy (czyli wlasciwie Metysi chilijscy) pod komanda generala Bernardo O`Higgins stoczyli ostatnia, zwycieska bitwe z Hiszpanami i tym samym zdobyli niepodleglosc narodowa. Chile istnieje co prawda oficjalnie od 1810 roku, ale az do 1818 roku na terenie calego kraju trwaly walki Chilijczykow z wyslannikami korony hiszpanskiej.

W Santiago mozna zobaczyc wiele ciekawych zabudowan i nietypowych rozwiazan architektonicznych. Wiekszosc starszych budynkow jest zbudowana w stylu neoklasycznym.

W chwili obecnej ma sie wrazenie, ze ilosc inwestycji bodowlanych w niektorych (bogatszych) dzielnicach miasta przewyzsza wielokrotnie ilosc pieniedzy przeznaczonych na ten cel w miastach europejskich – np. w Berlinie. Faktem jest, ze w Berlinie wiekszosc funduszy przeznaczonych jest na renowacje budynkow, a nie na budowanie nowych. W Chile generalnie nie remontuje sie niczego, tylko burzy i stawia nowe. Z tego wynika fakt, iz w calym kraju mozna policzyc na palcach jednej reki budowle, ktore mialyby wiecej niz 140 – 150 lat (tak na przyklad w Santiago mamy kosciol Iglesia San Francisco).
Do tego dochodza katastrofy naturalne – trzesienia ziemi i tsunami - niszczace Chile regularnie co jakis czas. 13.05.1647 roku Santiago przezylo trzesienie ziemi w ktorym zginelo 12 000 osob (ta liczba wydaje sie dziwna, bo wedlug rocznikow statystycznych w 1613 roku Santiago mialo tylo 10 617 mieszkancow... niewatpliwie zginela jednak duza liczba ludzi). Takze w 1985 miasto przezylo silne trzesienie ziemi, ktore zniszczylo wiele budynkow.
Trzecia przyczyna tego, ze w Santiago (Chile) nie ma zbyt wiele starszych zabudowan to fakt, iz tak naprawde za czasow kolonialnych, Chile nie mialo prawie absolutnie zadnego znaczenia jako kolonia hiszpanska, w zwiazku z czym, nie budowano na tym terenie zbyt wiele (nie budowano tyle, jak na przyklad w Peru). Dopiero po wywalczeniu niepodleglosci, kraj zaczal sie rozwijac gospodarczo.

10.11.2006 - zdjecia z laboratorium in vitro

Añadir imagen

9.11.2006 - Ruch uliczny w Santiago de Chile


Wygląda na to, że zagadnienie to stanie się jednym z czołowych tematów tego oto blogu („blogu” czy „bloga”? – to tak jak z „Empikiem” – „do Empika” czy „do Empiku”...).

Odkryłam mianowicie bardzo interesującą sprawę – okazuje się, że ulice w Santiago są przejezdne w różne strony o różnej porze dnia i nocy. Ze względu na jednokierunkowe natężenie ruchu drogowego w godzinach szczytu (rano do centrum i wieczorem z centrum), każda większa ulica opatrzona jest w tablice komunikującą kierowców, jaki ruch odbywa się na niej w jakich godzinach. Na przykład między 7.00 i 9.00 rano 90% ulic w Santiago prowadzą do centum a wieczorem te same ulice zmieniają się w ulice wyjazdowe z miasta. Bradzo sprytne rozwiązanie...wynikające co prawda z braku infrastruktury... ale sprytne.

„Mikros” (chilijska nazwa na autobusy) - temat rzeka. W Santiago funkcjonuje około 200 lini autobusowych (!) i oczywiście nikt nie jest w stanie ich wszystkich znać. Przy takiej ilości autobusów mogłoby się wydawać, że należałoby w pierwszej kolejności stworzyć dobrze funkcjonujący system zawiadywania pojazdami (jak na przykład, tak nowoczesne rozwiązania jak rozkład jazdy, przystanki i takie tam)... Wygląda jednak na to, że albo nikt tu jeszcze na to nie wpadł, albo niekoniecznie Chilijczyką wydaje się to tak ważne jak mi.

Pomijając pełną brawury jazdę chilijskich kierowców „mikro” – nazwijmy ich wspólnym imieniem „Juan” - rodem z amerykańskich filmów akcji... (tych typów filmów, gdzie autobusy tratujące samochody osobowe na autostradzie wybuchają w wilekich eksplozjach pod koniec filmu, a „Juan” jako jedyny się ratuje :)... a więc pomijając ten szczegół... nie ma w Santiago de Chile czegoś takiego jak rozkład jazdy autobusów. Pytam więc – skąd można wiedzieć gdzie autobus się zatrzymuje? Moje pytanie budzi śmiech wśród Chilijczyków i wydaje się trywialne – „się żyje, się wie”... brzmi odpowiedź (jak widać nie istnieje opcja bycia tu obcokrajowcem, turystą, czy poprostu przyjezdnym Chilijczykiem spędzającym weekend u cioci w odwiedzinach). Żeby wiedzieć, gdzie jedzie autobus należy spytać Chilijczyków... sprawa się komplikuje poperz fakt, że każdy Chilijczyk zna rozkład jazdy tylko tych lini, których sam używa, a więc może nam pomóc, tylko taki Chilijczyk, który stoi na przystanku autobusu, o którego istnieniu jeszcze nie wiemy, a który chcemy znaleść... i jakby intuitywnie należy się więc udać w miejsce, które wydaje nam się być miejscem, do którego należy iść... i tam spytać. Spytać tylko żeby się niejako upewnić, bo skoro już właściwie jesteśmy w tym miejscu, to w sumie nie musimy już przecież pytać... A wyobraźmy sobie na przykład jeszcze, że pytamy osobę, którą tak jak my, intuitywnie wyczywa przystanki autobusów – to już lepiej wogóle nie pytać...

Nie wspomniałam przy tym o dwóch rzeczach:
– po pierwsze: wcale nie ma przystanków autobusów z prawdziwego zdarzenia w Santiago i „łapie” się autobusy na „stopa”. Więc drogą logiki, musielibyśmy szukać poprostu na ulicy osób, które przechadzają się ulicami i wygladają na to, jakby też chciały jechać autobusem... autobusem, którym my byśmy jechali... jeśli takowy wogóle istnieje... a jeśli wiemy, że istnieje, to wiemy, gdzie jedzie i gdzie go szukać i nie musimy nikogo pytać o drogę... absurd...
- po drugie: tak naprawdę kierowca autobusu („Juan”) za każdym razem wybiera trochę inną drogę (tak, żeby wprowadzić w tą absurdalną logikę trochę dodatkowego napięcia) i nikt oprócz niego nie wie – a może i on sam też nie bardzo – którędy tym razem pojedzie autobus:) Możliwe, że jest to bardziej uzależnione od tego, gdzie chcą jechać pasażerowie...ale nie jestem pewna...
A nie wspomniałam jeszcze o „colectivos” i metrze chilijskim:) Tyle się mówi o metrze w Japonii – jak to pracownicy metra upychają ludzi do pociągów – co jest faktycznie na porządku dziennym. Okazuje się jednak, że właściwie tłumy ludzi podróżujące w tym samym czasie metrem to zjawisko typowe nie tylko dla Japonii. W Santiago de Chile jest podobnie.

Codziennie spędzam prawie 2 h w metrze stojąc z innymi ludźmi i wygladamy jak sardynki w puszce :) W Chile jeszcze się nie upycha ludzi, ale na większych stacjach zatrudnieni są pracownicy, których praca polega na krzyczeniu – parafrazując - „żeby już nie wchodzić do pojazdu, bo nie ma więcej miejsca w środku”. Oczywiście nikt ich nie słucha i to tylko kwestia czasu, aż pracownicy ci bedą zmuszeni do odpychania, bądź popychania i przepychania pasażerów od i do metra. Koniec końców bedzie to wyglądało w najbliższej przyszłości tak samo jak w Tokyo.

Patrząc na panującą tu sytuację, podróżowanie metrem berlińskim wydaje się bardzo odprężającym zajęciem (faktem jest, że na tłok w metrze w Berlinie nigdy nie narzekałam). I trudno sobie wyobrazić, że w Santiago panuje taki tłok w metrze, które w godzinach szczytu kursuje średnio co 20 sekund (liczę, jak nie mam co robić – bo rozkładu jazdy oczywiscie nie ma:)... ale po co rozkład jazdy, jak metro pojawia się co 20 sekund).

Nie potrafię zrozumieć tylko, że metro przestaje kursować około 22.30 (!) (w Tokyo o 24.00 i to już wydawało mi się dziwne). Tymbardziej, że Chilijczycy żyją trybem życia zbliżonym do Hiszpanów, czyli jedzą kolację bardzo poźno wieczorem i wychodzą do barów i pubów także w trakcie tygodnia.

7.11.2006 - Fenomeny pogodowe


Prognoza pogody jest ciekawym wyznacznikiem cech kulturowych. W czasie prognozy pogody w różnych miejscach na ziemi podaje się oprócz typowch informacji - takich jak temperatura i zachmurzenie, czy opady – także dodatkowe informacje, które wydają się mieć dla mieszkańców danego obszaru również duże, żeby nie powiedzieć - podstawowe znaczenie.

I tak np. w Japonii mówi się dużo nie tyle o temparaturze, ale o sile wiatru (ze względu na taifuny), ale także o wilgotności powietrza (która w Tokyo jest z natury bardzo wysoka, a w okresie taifunów dochodzi do 95 % - czyli woda niejako wisi w powietrzu:) warto dodać, że w Polsce sięga ona rzędu 40% latem, a zimą nawet 90%). Siła rzeczy podawana są czesto informacje o trzęsieniach ziemi – ale to w sumie nie ma charakteru „prognozy”, bo odbywa się zdecydowanie po fakcie... i z pogodą też nie ma związku... tak tylko wspominam, bo Japończycy szaleją na punkcie mówienia o trzęsieniach ziemi (w Chile do tej pory przeżyłam 4 trzęsienia ziemi, które były dość silne i w żadnych wiadomościach nikt nawet o nich nie wsponiał:).

W Chile natomiast podaje się wartości natężenia promieni słonecznych UV... nie bardzo wiem tylko według jakiej skali. Okazuje się, że większość terytorium Chile leży dokładnie pod dziurą ozonową i słońce w tej części świata jest o wiele bardziej niebezpieczne (chociaż wcale się go tak nie odczuwa – możliwe że spowodowane jest to niską wilgotnością powietrza, rzędu 20% w Santiago). To tlumaczyłoby fakt, że numeracja filtrów sprzedawanych w Chile olejków przeciwsłonecznych rozpoczyna się od 20 i kończy na 70 – dziwiło mnie to wcześniej, dlaczego Chilijczycy, z natury o ciemnej karnacji używają tak wysokich „blockerów”. Z powodu tego niebezpiecznego natężenia promieni słonecznych nie istnieje w Chile prawie wogóle zjawisko „opalania się”. Gdziekolwiek by nie spojrzeć, jedyne osoby przebywające na słońcu i nie uciekające w cień to paradoksalnie obcokrajowcy o jasnej karnacji, podczas gdy Chilijczycy chowają się przed słońcem bardzo.

Polska prognoza pogody ma w sobie też coś, co fascynuje obcokrajowców i coś, co wydaje się być zastanawiające posługując się logiką powyższych przykładów (Japonia – taifun, Chile – słońce). Chodzi mianowicie o podawane przy każdej okazji ciśnienie powietrza... Jest w tym coś ciekawego, że każdy Polak mniej wiecęj wie, jakie ciśnienie wywołuje w jego organizmie jakie reakcje. Nie da się także przeoczyć faktu, że połowę chorób (ale także zmian nastrojów, problemów emocjonalnych i czystego lenistwa) w naszym kraju tłumaczymy sobie zmianą ciśnienia, podczas gdy przeciętny Niemiec nie ma pojęcia, czego jednostką są „hectopascale” (można by przy tej okazji dyskutować o poziomie edukacji przeciętnego Niemca... i zastanowić się także nad tymże poziomem eduakacji przeciętnego Polaka).

To trochę tak jak z „zębami” w Polsce... Każde dziecko wie, że mu na przykład „szóstka” wypadła, albo że „czwórka” go boli, albo „piątka” się rusza (zauważmy przy tej okazji, że żadko jest mowa o „jedynkach”, „dwójkach” i „trójkach”). Trudno sobie wyobrazić, że jesteśmy jednym z niewielu narodów posiadających tego rodzaju wiedzę „zębową” (mówię „z niewielu” żeby nie generalizować, ale nie spotkałam, mówiąc szczeże, nikogo, kto by nie był Polakiem i ją posiadał). Mało powiedziane „wiedza” – to cała filozofia jest przecież :) A w cywilizowanych krajach Europy zachodniej tylko wyspecjalizowana kadra medyków wtajemniczona jest w ten jakże skomplikowany system numeracji uzębienia...

2.11.2006 - Kampus San Joaquin / Universidad Católica















W tym tygodniu zaczelam praktyki w laoboratorium biotechnologicznym na wydziale agronomi na uniwersytecie w Santiago (“Universiadad Católica”). Jest to jeden z najstarszych i najwiekszych uniwersytetow w Chile i cieszy sie bardzo dobra renoma. Kampus uniwersytetu miesci sie na poludniu maista i jest olbrzymi. Budynki poszczegolnych wydzialow sa raczej male i ukryte w zieleni. Na srodku kampusu znajduje sie kosciol (jak przystalo na „uniwersytet katolicki” :) i codziennie o 13.00 odbywa sie w nim msza - kosciol jest pelny (!). W obrebie kampusu miesci sie tez szpital, przedszkole dla dzieci wykladowcow, banki, sklepy, obiekty sportowe i wszystko, co do szczescia potrzeba... co do szczescia potrzeba Chilijczykowi - bo przy kazdym wydziale zbudowany jest grill wielkosci 4 m2 :)

Jestem bardzo zadowolona z moich praktyk! Trudno jest w Chile wytlumaczyc idee praktyk, ktore robie (pewnie nie tylko w Chile... bo w Polsce tez pewnie nikt tego nie zrozumie) – mianowicie idee tzw. „przed-praktyk”, ktore nalezy zrobic przed rozpoczeciem studiow na kierunkach scislych w Niemczech. Praktyki takie trwaja, zaleznie od skierunku studiow, do 3 miesiecy i maja za zadanie przygotowanie przyszlych studentow do studiowania i danie im mozliwosci wgladu w potencjalna prace zawodowa po studiach. Bardzo mi sie podoba ten typ praktyk – mysle, ze nalezalo by cos takiego wprowadzic takze przed kierunkami humanistacznymi. Pare tygodniu nie jest streconym czasem, a czlowiek, jesli ma szczescie, jest po tym czasie w stanie stwierdzic, czy ten zawod mu sie podoba, czy nie.

A wiec... „po znajomosci” dostalam moje miejsce praktyk. Pracuje u pani profesor Marlene Gebauer, ktora wyklada na kierunku biologi. Zarono ona, jak i inni wykladowcy sa bardzo sympatyczni i „wyluzowani”. W laboratoriach pracuja sami studenci, ktorzy wlasciwie robia wszystko na wydziale i bez ktorych nic by sie tam nie odbylo (wszyscy robia oczywiscie od lat „praktyki” i pracuja tam za darmo...). Wszyscy moi wspolpracownicy sa wiec w moim wieku; pani profesor widuje przez 5 minut co dwa dni, a pracuje tak naprawde z Karen – studentka 4 roku biologi. Karen pracuje 2 lata na uniwerytecie, robi wszystko – od prowadzenia wykladow, do pracy w laboratorium i podejrzewam, ze ma wieksze pojecie o tym wszystkim niz niektorzy profesorowie.

Atmosfera w pracy jest tak inna od tej w Niemczech, ze na poczatku bylam bardzo zaskoczona... chyba za dlugo juz w Niemczech mieszkam. Generalna roznica wynika z mentalnosci Chilijczykow i Niemcow – ci pierwsi pracuja w gronie przyjaciol, z ktorymi rozmawia sie takze o zyciu prywatnym, o tematach, ktore nie maja nic wspolnego z praca; dla tych drugich praca stanowi czesto jedyny obiekt zainteresowan i jedyny temat rozmow (nawet ci, ktorzy maja bogate zainteresowania poza zawodowe, niechetnie rozmawiaja o nich w miejscu pracy).

Niemcy sa czesto w miejscu pracy innymi ludzmi niz w zyciu prytanym – z chwila wejscia do pracy staja sie chlodni, „profesjonalni” w szerokim tego slowa znaczeniu; nie chca byc posadzeniu o nieprofesjonalizm, o niedopatrzenie czegokolwiek, o nie branie swojej pracy na serio... i to do tego stopnia, ze zatracaja poczucucie realnosci: kazdy obsweruje kazdego, panuje atmosfera inwigilacji i spowodowanego tym zjawiskiem stresu, ktory wydaje sie byc wszechobecny. Stres – to dobre slowo charakteryzujace atmosfere pracy w Niemczech... kazdej pracy. Inna charakterystyka tej atmosfery to „brak zaufania”, nie ufa sie genralnie nikomu, ze robi swoja prace nalezycie i co z tego wynika, nie powieza sie inym zadan, ktore moglyby byc dla nich pewnego rodzaju wyzwaniem ( i ktore moglyby oczuwiscie sprawic pewnego rodzaju problem). Kazdy robi to, co lezy w jego kompetencji, co robi od lat, albo czego nauczyl sie powtarzajac to setki razy pod pilnym okiem pryzelozonego. Pracowalam w roznych miejscach w Niemczech i znam tez doswiadczenia innych ludzi i musze powiedziec, ze w tym kraju od pocztku kazdy daje ci odczuc, ze jestes niedoswiadczony, ze nie mozesz wiedziec, co nalezy zrobic i ze trzeba ci to bardzo dokladnie i wiele razy wytlumaczyc... i mowie tu o pracach wymagajacych zerowego zaangazowania intelektualnego... pracach dla... kretynow, ktore wedlu mnie moglby robic kazdy (na kasie w kinie, albo na bramce na Mundialu, albo pakowanie paczek, albo w fabryce... za kazdym razem tlumaczone mi 15 razy jak „chlop krowie na miedzy” do czego sluzy kazdy przycisk... a byl tylko jeden...)

A w laboratorium w Chile, gdzie kazdy mialby jak najbardziej podstawy ku temu, zeby tlumaczyc mi cos 15 razy i patrzec na rece i pilnowac na kazdym kroku – na co bylam przygotowana (bo faktycznie nie mam pojecia o tym, co mam robic i moj hiszpanski tez nie jest swietny). W tym wlasnie laboratorium Karen dala mi spis zwiazkow chemicznych, ktore potrzebuje, zeby spreparowac sciolke dla roslin in vitro i poszla czegos szukac... potem wrocila, spytala, czy wszystko ok – bylo ok, wiec zaczela robic swoje rzeczy, a ja po 2 godzinach i odmierzaniu, mieszaniu, przelewaniu, podgrzewaniu i chlodzeniu 30 roznych zwiazkow chemicznych (mikro- i makroelementow, witamin, hormonow, antybiotykow i innych takich) - wiec po tym czasie udalo mi sie zrobic substancje, o ktora chodzilo. Nikt mnie o nic nie pytal i w piatek bedziemy przesadzac do niej skrawki tytoniu zmodyfikowanego genetcznie...mozliwe, ze tyton nie przezyje, bo cos zmieszalam zle:) ale nie da sie ukryc, ze poprzez sposob w jaki mi zaufano, poczulam sie bardziej doceniona niz kiedykolwiek wczesniej.

Jutro bedziemy badan i porownywaw rozne probki ryzu metoda AFLP, ktora w grubsza polega na cieciu DNA enzymami i jego powielania (replikacji) w sztuczny sposob. Musze dzisiaj jeszcze troche poczytac o tym, co bedziemy jutro robic. To tez jest ciekawe – uczyc sie teori, ktora wykorzystuje sie rownoczesnie w calosci w praktyce. Nigdy wczesniej mi sie to nie zdarzylo (no moze poza uczeniem sie jezykow – ale to troche inna sprawa).

1.11.2006 - chilijscy Niemcy

Wiadomo powszechnie, ze do Chile wyimigrowali niemieccy uchodzcy: zarowno w XIX wieku, po I Wojnie Swiatowej, jak i po II Wojnie Swiatowej. Niemcy rozni, z roznym swiatopogladem przyjechali do Chile z roznych powodow. Przyjechali do Chile. Zalozyli wsie i miasta, szkoly i przedszkola, domy starcow i szpitale. W Chile mozna zyc w srodowisku, w ktorym wszyscy sa Niemcami i mowi sie po niemiecku.

Wsrod tej grupy ludzi znajduja sie nieuchronnie tacy, ktorzy czynnie (mniej lub bardziej „czynnie”) uczestniczyli w II Wojnie Swiatowej. Niektorzy z nich z pewnoscia gleboko wierzyli w niemiecka ideologie faszystowska. W chwili obecnej ich wnukowie sa w wieku 25 – 30 lat i dochodza do stanowisk, do wladzy i pieniedzy. Dlaczego o tym opowiadam... bo okazuje sie, ze tak jak dzieci niemieckich hitlerowcow gleboko wstydzily sie za czyny swych rodzicow i w wiekszosci unikaly jakiegokolwiek z tym zwiazku, tak nowe pokolenie przezylo juz „odwilz moralno-etyczna” i zaczyna „kombinowac”.

Tu, na koncu swiata (to okreslenie jest oczywiscie wzgledne, ale o dziwo nawet Chilijczycy mowia o sobie, ze sa na koncu swiata) mlodzi ludzie spotykaja sie ze soba, rzeby rozprawiac o tym, jak to idea hitlerowska zostala „mylnie zrozumiana” (cokolwiek mialoby to znaczyc) i jak to historia pisana jest przez zwyciezcow i biedne Niemcy na tym ucierpialy... tu nie chodzi nawet o Niemcy, bo oni odcinaja sie od Niemcow mieszkajacych w Niemczech, ktorzy sa tak „zaslepieni” przez propagande aliancka, ze nie widza jawnych wykroczen przeciw nim samym i kajaja sie przed swiatem na kolanach za bledy (ktore nie sa przeciez bledami) swych przodkow.

W Chile co glupszy, bogaty mlody czlowiek, ktory ma niemieckich przodkow zostaje omotany przez jakas dziwna ideologie rozpowszechniana przez starsze pokolenia (nie doszlam jeszcze to tego, kto sie tym zajmuje) i ktora polega na tlumaczeniu sobie calego zla na swiecie wina Zydow. Tutaj nalezy wytlumaczy, ze to, co sobie ci ludzie tlumacza to w wiekszosci niespelnienie wlasnych marzen natury finansowej. Idea chilijskich neonazistow to pokrotce: „Zudzi panuja nad swiatem. Stop. Maja w rekach wladze, pieniadze, wplyw na polityke w USA. Stop. USA robi wojne w Iraku z powodow finansowych (nie oszukujmy sie ze tak jest) – to Zydzi robia ta wojne”...

... rozmawialam ostatnio z takim jednym, ktorego wlasnie cytuje i biedny chcial mi opowiedziec, jak to „naprawde” jest na swiecie. Zaczal opowiadac od II Wojny Swiatowej... jak to powszechnie wiadomo: „...od momentu, jak to Polska zbombardowala Niemcy i Hitler musial sie bronic, a potajemnie Anglia, Francja i Polska juz wczesniej podpisaly umowe, zeby zgladzic biedaczka...” Kolega ten przeprowadzil rodem ekonomiczne obliczenia na temat kosztow gazu w Oswiecimiu, ktore przy podawanych liczbach zgladzonych Zydow, bylyby tak wysokie, ze to sie poprostu nie oplacalo... a wiec nie moze byc prawda. (Bylabym emocjonalnie do tych spraw podchodzacym facetem – kolega dostalby lansko...)

Tak sobie wesolo rozmawialismy, bo musze przyznac, ze juz roznych ludzi spotkalam – Rosjan w moim wieku, ktorzy opowiadali mi o braterskim przylonczeniu Republiki Polskiej do „Wielkiego Brata”, ktorego Polska potem zdradzila – ale ta historia z tym zbombardowaniem Niemiec i rozpetaniem II Wojny Swiatowej bardzo mnie rozbawila (probowalam mu wytlumaczyc, ze to wszystko przez Grzegorza Brzeczyszczykiewicza...ale nie zrozumial:). Chlopak sobie ze mna nie porozmawial, bo zadawalam mu za glupie pytania, na ktore nie byl uprzednio przygotowany. Po przytaknieciu, ze i owszem Zydzi rzadza swiatem (Zydzi, ktorzy sa od 20 geeracji Amerykanami, Rosjanami, Polakami i Chilijczykami), stwierdzilam, ze nie widze w zwiazku z tym problemu i spytalam czy polega on moze na tym, iz moj rozmowca nie jest, a bardzo by chcila byc jednym z nich.

Podejrzewam, ze on i jemu podobni w glebi serca nie pragna niczego bardziej, jak stac sie wlasnie tymi „Zydami rzadzacymi swiatem”, o ktorych tyle rozmyslaja. Tragizm ich ideologi polega na tym, ze wynika ona tylko i wylacznie z czystej zawisci. I spotyka sie banda zdesperowanych mlodych ludzi na koncu swiata, zdesperowanych, bo za glupich, zeby miec to, czego chca – a chca za duzo na swoj poziom intelektualny. Spotykaja sie, zeby ,za przeproszeniem, rozmawiac o „dupie Maryny”... i „dupie Hitlera”:) Najsmutniejsze jest to, ze stanowia oni wyzsza klase w Chile (zarono z finansowego, jak i – teoretycznie - intelektualnego punktu widzenia).

To by bylo narazie na tyle, jesli chodzi o chilijskich neonazistow...

30.10.2006 - Temuco

Bylismy w zeszlym tygodniu pare dni w Temuco, u rodzicow Claudio. Temuco znajduje sie okolo 750 km na poludnie od Santiago, a roznica pogody jest ogromna. Bylo zimno! Palilismy w kominku codziennie. Tam dopiero konczy sie zima i zaczyna wiosna. A zima mama Claudio dokarmia kolibry pod domem:) – tak jak u nas sikorki. Przed domem zawiszone sa buteleczki napelnione woda z cukrem, do ktorych co pare sekund przylatuja malutkie kolibry, pija i szybciutko uciekaja. Jest taki jeden, ktory najwyrazniej uwaza buteleczke ze slodka woda za swoja wlasnosc i odgania wszystkich „intruzow”. Problem polega na tym, ze ma dwie butelki, a intruzow jest tak duzo, ze biedny nie nadaza z tym odganianiem:)

W Temuco jadlam pierwszy raz w zyciu chirimoya – to owoce, ktore w smaku przpominaja torche gruszke. Sa slodkie, ale nie za bardzo, srednio twarde i bardzo smaczne jako podwieczorek. Przed obiadem jedlismy prawie codziennie alcachofa (artyszoki) – wlasciwie je sie tylko bardzo malutka ich czesc ze srodka, ale jesli czlowiek ma czas i ochote na zabawe jedzeniem, mozna jesc takze listki. Z ugotowanego alcachofa mozna z latwoscia wyciagac poszczsgolne listki, maczac w sosie i wygryzac ich wewnetrzna czesc. Rowniez bardzo dobre:)

28.10.2006 - Sluzba zdrowia w Chile

Sluzba zdrowia w Chile to oddzielna historia... Bedac lekarzem mozna tu po paru latach kupic sobie mala wyspe na Pacyfiku:) Jednorazowa wizyta u lekarza kosztuje okolo 200 zl i to tylko za przyslowiowe „trzasniecie drzwiami”. Wiekszosc lekarzy przyjumuje tu prywatnie, co oznacza, ze kazdy pacjent musi zaplacic pieniadze za wizyte, a potem ubiega sie w chilijskiej kasie chorych o ich zwrot. Przy tym ta kasa chorych pokrywa okolo 80% - 90% leczenia, a reszte nalezy zaplacic z wlasnej kieszeni. Ta reszta siega przy powazniejszym schorzeniu (powiedzmy ze potrzebujemy pare zdjec rentgena i mala operacje i parodniowy pobyt w szpitalu) rzedu kilku tysiecy zlotych. Sa to sumy, ktore tylko okolo 15% spoleczenstwa w Chile jest w stanie zaplacic, a cala reszta... nie moze sobie pozwolic na chorowanie... Bogaci Chilijczycy lecza sie u jeszcze bogatszych Chilijczykow, a biedni ida do panstwowego szpitala i czekaja miesami na operacje, ktora powinna byc przeprowadzona na miejscu.

Czy w Polsce jest duzo inaczej..?